piątek, 31 stycznia 2014

O KRUCHOŚCI TARTY Z JABŁKAMI (I KILKU INNYCH RZECZY)

Ostatni tydzień przyniósł mi niewyobrażalnie przykre wydarzenia, ściśnięty żołądek, wyjałowione płaczem podniebienia i niemożność skupienia się na czymkolwiek, z gotowaniem włącznie, przez dłużej niż 15 minut.
Dziś postanowiłam się jednak ZMUSIĆ do upieczenia ciasta, które sprawi, że dom zapachnie domem.

I może da zapachowy trop błąkającemu się od kilku dni w śnieżycy Ukochanemu Kotkowi.
A może nawet pozwoli się połączyć na telepatycznym poziomie z Ukochaną Osobą, która upiekła pierwszą tartę, której powstawania byłam świadkiem…

TARTA Z JABŁKAMI
(składniki na foremkę o średnicy 24 cm)

Kruche ciasto:
250 g mąki krupczatki
100 g brązowego cukru
100 g masła + 10g do wysmarowania foremki
6 łyżek zimnej wody (lub 2 łyżki śmietany o zawartości tłuszczu 30%)

Nadzienie:
4 dorodne, kwaskowate jabłka (najlepsze będą szare renety)
sok wyciśnięty z 1 cytryny
6 łyżek cukru
2 łyżki cynamonu
2 łyżki amaretto
Mąkę przesiewamy do miski i mieszamy z cukrem. Mocno schłodzone masło siekamy na grube kawałki i zagniatamy palcami z mąką i cukrem do uzyskania konsystencji mokrego piasku. Dodajemy wodę (lub śmietanę) i zagniatamy ciasto, które owijamy w folię aluminiową i chłodzimy przez minimum 30 minut w lodówce.

Wyklejamy schłodzonym ciastem foremkę na tartę. Nakłuwamy ciasto gęsto widelcem i schładzamy co najmniej przez kwadrans. (Jeżeli mamy więcej czasu, warto przetrzymać ciasto w lodówce dłużej- dłuższe chłodzenie nada ciastu większej kruchości i obniży ryzyko utraty formy czy zbytecznego spulchnienia się ciasta.) 

Następnie podpiekamy schłodzony spód przez 15 minut w piekarniku nagrzanym do 180°.

Pokrojone na ćwiartka jabłka obieramy, pozbawiamy gniazd nasiennych i kroimy na półplasterki, które skrapiamy na bieżąco sokiem z cytryny. (Dodatek soku nie pozwoli utlenić się jabłkom na nieapetyczny brązowy kolor i ułatwi połączenie owoców z pozostałymi składnikami nadzienia.)

Mieszamy dokładnie jabłka z cukrem, cynamonem i amaretto, tak, aby wszystkie półplasterki pokryły się mieszaniną.

Wykładamy jabłka na podpieczony spód, układając półplasterki w koncentryczne kręgi, zaczynając od brzegu ciasta. Wylewamy na wierzch za pomocą łyżeczki pozostały z mieszania jabłek i przypraw płyn.
Pieczemy tartę przez kolejne 15-20 minut- do odparowania płynu, przybrązowienia rantu ciasta i przypieczonych fragmentów jabłek.

Tartę pozostawiamy do całkowitego wystygnięcia w foremce. (Albo, jeżeli nie możemy się doczekać, podajemy lekko ciepłą, mając jednocześnie na uwadze, że nieco trudniej będzie pokroić niewystudzone ciasto.)

***
Dobrze upieczona tarta ma ultra chrupki spód, który fajnie kontrastuje z miękkością podpieczonych jabłek i wytworzonym podczas pieczenia, aksamitnym, zaprawionym amaretto musem.

Kwaskowatość renet, karmelowy w smaku brązowy cukru i migdałowy, wytrawny aromat likieru tworzą połączenie, które jednocześnie rozpieszcza słodyczą i pobudza apetyt- nawet zupełnie wbrew życzeniu łaknącego samo pognębienia ciała.
Chcę wierzyć, że Mami jest ze mnie dumna, że upiekłam taką tartę…

I że Carlos wyliże sreberko po jeszcze niejednym zużytym przeze mnie do pieczenia tarty maśle…

czwartek, 23 stycznia 2014

CIEPŁA SAŁATKA NA ZIMOWE DOBRANOC

Ciepła sałatka z marchewki i ciecierzycy, którą przygotowuję ostatnio co kilka dni, to panaceum na wszelkie zimowe bolączki.
Przygotowuje się ją łatwo i szybko, więc jest idealna na długie wieczory, które zaczynają się tak wczesnym popołudniem, że wykradają prywatny czas i podstępnie zamieniają go w męczący czas ślęczenia przed komputerem, nie pozostawiając na koniec sił na żadne ambitne kulinarne wygibasy.

Umiejętnie skomponowana sałatka zaspokaja zimowy niedostatek błonnika bez sięgania po szklarniową, pozbawioną smaku rzekomą surowiznę.

A przede wszystkim, dzięki serwowaniu w nieco wyższej niż pokojowa temperatura powoli rozgrzewa i kieruje myśli w kierunku błogiego ciepła ulubionej poduszki…

CIEPŁA SAŁATKA Z MARCHEWKI I CIECIERZYCY
(składniki na 2 porcje)

200 g ciecierzycy z puszki (lub 200 g ugotowanej ciecierzycy)
4 zgrabne marchewki
łyżka nasion kopru włoskiego
pęczek pietruszki
4 łyżki oliwy z oliwek
sok wyciśnięty z ½ cytryny
Ciecierzycę odcedzamy z zalewy, marchewkę kroimy w dosyć grubą kostkę, a pietruszkę szatkujemy najdrobniej, jak się da.

Podprażamy nasiona kopru włoskiego na suchej patelni, aż zaczną mocno pachnieć.
Oliwę rozgrzewamy w patelni o grubym dnie, na rozgrzaną oliwę wrzucamy marchewkę i dusimy pod przykryciem przez 10-15 minut (w tym czasie powinna zacząć słodko pachnieć, ale pozostać półtwarda- dokładny czas duszenia zależy od wilgotności marchewki, dlatego najlepiej testować ją pod koniec duszenia widelcem).
Mieszamy marchewkę z ciecierzycą, nasionami kopru i połową poszatkowanej pietruszki, a następnie dusimy całość przez kolejne 5 minut.

Pozostawiamy sałatkę do przestygnięcia na kilka minut, mieszamy z pozostałą natką pietruszki i sokiem z cytryny i podajemy, kiedy jest jeszcze ciepła.

***

Sekretem smaku sałatki z ciecierzycy i marchewki są nasiona kopru włoskiego.
Ukryte we wrzecionowatych ziarenkach wytrawne nuty pogłębiają orzechowy smak ciecierzycy, ich słodkawość wzmacnia miodowy posmak podduszonej marchewki, a anyżowo-żywiczny aromat splata się z pieprzową ostrością pietruszki, wzbogacając sałatkę o pobudzający apetyt, ziołowy akcent.

Smaku dopełniają trawiasta oliwa i subtelna kwaskowatość cytryny, a powstałe bogactwo doznań zadaje poważny cios kuchennej wszechobecności pieprzu i soli.
Jak zwykle w takich przypadkach doskonałym dodatkiem okazuje się natomiast kawałeczek podpieczonej bagietki, która dubluje chrupkość jędrnej marchewki i pozwala nacieszyć się pozostałymi drobinami aromatyzowanej koprem włoskim oliwy.

środa, 22 stycznia 2014

KOLOROWA CEBULOWA

Wysmagana dzisiejszym mroźnym powietrzem zaczęłam marzyć o gorącej zupie cebulowej, która podczas zapiekania pod oprószoną serem bagietką nabiera iście atomowej mocy grzewczej.

Zabrawszy się za przygotowanie zupy, przeżyłam co prawda kryzys, obierając drugi kilogram cebuli, jednakże przepędziłam zniechęcenie, konstatując, że z niemałym pożytkiem dla siebie rozgrzewam się jeszcze przed jedzeniem… samymi czynnościami przygotowawczymi :)


Podczas monotonnego siekania napędzała mnie również pasja wynalazcza: postanowiłam bowiem przygotować dla odmiany moją zupę z wyłącznie czerwonej vel fioletowej cebuli (być może dlatego, że wobec dominacji śnieżnej bieli moja myśl próżniacza chętnie biegnie ku rozważaniom kolorystycznym?).

I choć pozostałam przy tradycyjnej formie zapiekania, a zupę doprawiłam sowicie i bardzo klasycznie tymiankiem, to śmiało mogę powiedzieć, że mój eksperyment (być może dzięki dodatkowi porto, które podkręciło karminowy kolor i słodko-ostry smak zupy?) dał baaaaaardzo satysfakcjonujące efekty…

ZUPA CEBULOWA Z CZERWONEJ CEBULI
(składniki na 6 porcji)

2kg czerwonej cebuli
½ pęczka tymianku
50 g masła
6 łyżek oliwy z oliwek
50 ml porto
2 łyżeczki świeżo mielonej soli morskiej
4 łyżeczki świeżo mielonego czarnego pieprzu
1,5 l bulionu warzywnego*
* dla wzmocnienia smaku cebuli zwiększyłam ilość selera w bulionie, do którego przygotowania użyłam:

1 średniej wielkości selera
3 dorodne pietruszki
5 średniej wielkości marchewek
1 duży por (zarówno biała, jak i zielona część)
8 ziaren ziela angielskiego
5 listków laurowych
1 ½ łyżeczki świeżo mielonej soli morskiej
chlust oliwy z oliwek
1,5 l wody
Do podania (na 1 porcję):
3 plasterki bagietki
garść świeżo utartego twardego, słodkawego sera (najlepszy będzie Gruyère, ale dobrze sprawdzi się też Bursztyn)
łyżka świeżo posiekanego, świeżego tymianku

Zagotowujemy wodę, zaprawioną oliwą, solą, zielem angielskim i listkami laurowymi, do wody dorzucamy obrane i pokrojone w grube kawałki warzywa, a całość gotujemy na małym ogniu, pod przykryciem, do miękkości warzyw i uzyskania esencjonalnego, aromatycznego bulionu (ok. 20- 25 minut).
Cebule obieramy i kroimy w cieniutkie półplasterki, a tymianek wiążemy białą nitką. (Białą i żadną inną!- bo to nie wygotowane sztuczne barwniki mają decydować o ekstrawagancji kolorystycznej naszej cebulowej!)

Podgrzewamy powoli, w dużym garnku o grubym dnie, oliwę i masło. Gdy masło się rozpuści, wrzucamy na rozgrzany tłuszcz pokrojone cebule, dokładnie mieszamy i dusimy przez 15-20 minut, do momentu, aż cebule zmiękną, zeszklą się i wypuszczą trochę soków.
Dosypujemy do uduszonych cebuli sól, mieszamy, dolewamy porto i ponownie mieszamy, a następnie pozostawiamy bez przykrycia do momentu odparowania zapachu alkoholu.

Następnie wkładamy do garnka związany pęczek tymianku, zalewamy całość przecedzonym przez gęste sito bulionem, zagotowujemy i gotujemy przez minimum 40 minut, doprawiając zupę tuż przed końcem gotowania świeżo mielonym pieprzem i wyławiając jednocześnie z zupy tymianek.

W międzyczasie rozgrzewamy piekarnik do 200°.

Ugotowaną zupę rozlewamy do żaroodpornych miseczek.
Każdą z porcji przykrywamy kromkami z bagietki, oprószamy świeżo tartym serem i zapiekamy przez ok. 10 minut, tak, aby nadać chrupkości pieczywu i rozpuścić oraz lekko zarumienić ser.

Zupę cebulową podajemy gorącą, tuż po zapieczeniu. Dla pełni frajdy posypujemy każdą porcję jeszcze odrobiną świeżo posiekanego tymianku.

***

Powoli duszona, a następnie długo gotowana cebula czyni zupę rozkosznie esencjonalną i nadaje jej bardzo wyrazisty, słodko-ostry smak.

Solidna ilość tymianku wzbogaca zupę cebulową o ziołowo-pieprzowy akcent, który doceniamy w pełni w zderzeniu z tłustą sytością słodkawej serowej kołderki.

Porto pełni w tym wariancie zupy cebulowej taką funkcję, jak skarmelizowany cukier w klasycznej recepturze: wyciąga kolor i podbija słodycz, a jednocześnie, dzięki masywnej wytrawności, podkręca rozgrzewający aromat świeżo mielonego pieprzu.
(Porto można od biedy zastąpić czerwonym winem, zadbawszy jednak o to, aby wybrać takie, które nie spartoli zupy zupełnie niepożądanymi, owocowymi nutami- a więc zwarte i ostre, optymalnie z lekko pieprzowym aromatem.)
Przykrycie zaś poszczególnych porcji zupy kilkoma mniejszymi kawałkami bagietki sprawia, że kilkakrotnie doświadczamy przyjemności przebijania poszczególnych fragmentów chrupkiej grzankowo-serowej skorupki i dłużej cieszymy się ekscytującą dzięki jędrnym paseczkom cebuli fakturą zupy, która w przypadku przykrycia całości jedną wielką pajdą niechybnie zamienia się w zapychającą chlebową breję.

wtorek, 21 stycznia 2014

JAGLANKA NA MLEKU KOKOSOWYM, CZYLI BIAŁA MAGIA NA ZIMOWE PORANKI

W zimowe ranki budzi mnie często bardzo wcześnie błękitne, chłodne światło.

Zamiast ukrywać się pod kołdrą, wykorzystuję orzeźwiające właściwości zimnego poranka, dodając sobie jednocześnie energii ciepłym śniadaniem.
Widok niezadeptanego jeszcze, spadłego w nocy śniegu wywołuje u mnie niezwykle kuszące skojarzenie z puszystym mleczkiem kokosowym.

Najlepszym zaś tłem dla kokosowego aromatu mleka jest moim zdaniem kasza jaglana, po podprażeniu bardzo neutralna w smaku i wyjątkowo wdzięcznie absorbująca wszelkie przyprawy.

ULTRAKOKOSOWA JAGLANKA Z PŁATKAMI MIGDAŁOWYMI I PESTKAMI GRANATU
(składniki na 2 porcje)

150 g kaszy jaglanej
300 ml mleka kokosowego
1 ½ łyżki brązowego cukru
3 łyżki wiórków kokosowych
4 łyżki płatków migdałowych
pestki z połówki średniej wielkości granatu
opcjonalnie: 100 ml wody
Kaszę jaglaną podprażamy w garnku o grubym dnie, do momentu, aż zacznie orzechowo pachnieć (dzięki temu zabiegowi pozbędziemy się dominujących w smaku kaszy, trawiastych nut).

Mleko kokosowe miksujemy do uzyskania gładkiej konsystencji, wlewamy do garnka, wsypujemy cukier i wiórki, mieszamy, doprowadzamy do zagotowania i pozostawiamy pod przykryciem na niewielkim ogniu na ok. 15 minut.
Po kwadransie kasza powinna ugotować się na sypko, ale jeżeli jest twardawa, warto pogotować ją jeszcze 5 minut, dolewając wodę, o ile podczas gotowania wchłonęła już całe mleko kokosowe.

Płatki migdałów prażymy na suchej patelni, aż ich brzegi zarumienią się na złoto-brązowy kolor.
Wystukujemy pestki z granatu, opukując łyżeczką pokrojony na ćwiartki owoc.

Ugotowaną kaszę dzielimy na 2 porcje i podajemy obsypaną podprażonymi płatkami migdałowymi oraz pestkami granatu.

***
Dobrze ugotowana kasza jest puszysta i sypka- zwłaszcza, że uzyskanie wzorcowej konsystencji jest znacznie ułatwione dzięki naturalnej tłustości mleka kokosowego.

Połączenie mleka z dodatkowymi wiórkami sprawia, że każde ziarenko kaszy eksploduje intensywnie kokosowym smakiem.
Odrobina brązowego cukru pozostawia po sobie kuszący karmelowy zapach.

Podprażone płatki migdałów pogłębiają orzechowe nuty w smaku kaszy, zaś tryskające wonnym sokiem pestki granatów gwarantują miłe pobudzenie.
A że kasza jaglana jest w swym kokosowym wydaniu równie pyszna, co magicznie zdrowa, pojadanie ultrakokosowej jaglanki możemy sobie dodatkowo umilić myślą, że oto, dogadzając wewnętrznemu łasuchowi odkwaszamy, oczyszczamy, energetyzujemy i rozgrzewamy organizm, przygotowując się na spotkanie z zimową wilgocią.

środa, 15 stycznia 2014

O ROZWESELAJĄCEJ ZUPIE, KOLORACH SOCZEWICY I SKARBACH Z SZUFLADY

Po raz kolejny poddałam się dzisiaj terapeutycznemu działaniu gęstej, kremowej zupy.
Szeroki uśmiech wywołał u mnie już pogodny koloryt stanowiącej bazę mojej dzisiejszej zupy czerwonej soczewicy.
(Bo zawsze uśmiecham się, kiedy wyobrażam sobie, jaki zbieg okoliczności kazał nazwać wyłuskaną brązową soczewicę czerwoną, zwłaszcza, że ma ona pudrowo pomarańczowy kolor.)
Podjadane podczas krojenia, mięsiste, przywiezione z Apulii suszone pomidory skutecznie zaspokoiły niedobory słońca, niosąc dzięki swojej naturalnej słoności zapach słonecznego nadmorskiego popołudnia.

A harissa, czyli tunezyjska ostra paprykowa pasta, zapachniała wyraziście kuminem i kolendrą, pobudzając do działania wbrew panującej za oknem ciemnej wilgoci.

KREMOWA ZUPA Z CZERWONEJ SOCZEWICY
(składniki na 6 porcji)

250 g czerwonej soczewicy
2 średniej wielkości żółte cebule
10 suszonych pomidorów
łyżka harissy*
200 g pokrojonych w kostkę pomidorów z puszki
1,5 l bulionu warzywnego**
oliwa z oliwek

Do podania na 1 porcję:
1 łyżka śmietany lub oliwy
1 łyżka świeżo poszatkowanej natki pietruszki lub kolendry

* harissę możemy zastąpić domową mieszanką utartych na gładką masę czosnku, papryczek chilli, kolendry i kminu rzymskiego

** dzisiejszy bulion przygotowałam na bazie ½ selera, 3 pietruszek, 4 marchewek i 1 dorodnego pora, a wywar doprawiłam 1 ½ łyżeczki soli morskiej, kilkoma listkami laurowymi i zielem angielskim oraz oliwą z oliwek
Cebule i suszone pomidory kroimy w drobną kostkę i dusimy na rozgrzanej oliwie, w garnku o grubym dnie.

Gdy cebule się zeszklą, dorzucamy do garnka harissę oraz soczewicę i mieszamy do momentu równomiernego rozprowadzenia wszystkich przypraw.

Zalewamy całość odcedzonym przez gęste sito, gorącym bulionem i gotujemy do miękkości soczewicy (czyli ok. 15 minut).
Gdy soczewica zmięknie, dorzucamy do zupy pomidory z puszki, miksujemy na gładką masę i raz jeszcze podgrzewamy. (Jeżeli zupa jest zbyt gęsta, możemy ją rozrobić podczas miksowania jeszcze kilkoma łyżkami wody.)

Zupę podajemy z łyżką śmietany albo oliwy, oprószoną świeżo siekaną pietruszką lub kolendrą.

***


Oprószona elektryzująca kolendrą lub pachnącą pieprzem pietruszką kremowa zupa z czerwonej soczewicy zyskuje dzięki ziołom odrobinę chrupkości, przełamujących zawiesistą aksamitność soczewicowego kremu.

Harissa nadaje zupie bogatego aromatu i rozgrzewającej ostrości, której poziom można regulować w poszczególnych porcjach za pomocą kontrastującego dodatku słodkawej śmietany lub oliwy.

Suszone pomidory wzmacniają białkowy zapach soczewicy, wzbogacając jednocześnie zupę o subtelne dymne nuty.

Dodatek pomidorów z puszki podkręca zaś kolor zupy, wzmacniając soczystą pomarańczowość ziarenek soczewicy i przełamuje ich mączność pobudzającą apetyt kwaskowatością.

piątek, 10 stycznia 2014

ROSJA W SERCU PRAGI I NAJLEPSZE PIELMIENI W WARSZAWIE

Trop prowadzący do najlepszych pielmieni i warenników w Warszawie podjęłam usłyszawszy z drugiej ręki, że gdzieś na Pradze przyczaiła się wyśmienita rosyjska restauracja, nosząca dumną nazwę „Sputnik”.

Pogłębione śledztwo wykazało, że knajpa nazywa się w istocie Skamiejka, czyli „ławeczka”.

Złożenie zaś rezerwacji wymagało odrobiny stoickiego spokoju, jako, że osoba ją przyjmująca nie była w stanie odczytać przez parę dobrych minut własnych notatek i stwierdzić, czy przyjęła wcześniej rezerwację dla innej dużej grupy na dzień bieżący czy może następny…

Postanowiłam wziąć wszakże tę drobną komedię omyłek za dobrą monetę, znamionującą autentyzm miejsca, czerpiącego swój charakter wprost z rozwichrzonego słowiańskiego ducha…

SKAMIEJKA (UL. ZĄBKOWSKA 37- WEJŚCIE OD NIEPORĘCKIEJ)

Skamiejka zajmuje mikroskopijne pomieszczenie na parterze narożnej kamienicy.

Dosyć łatwo jest przeoczyć częściowo przesłonięte tiulowymi firankami okienka i wziąć Skamiejkę za mieszkanie prywatne, zwłaszcza, jeżeli zaglądając do środka dojrzy się, tak jak podczas naszej wizyty, towarzyszącą obsłudze rezolutną i wszędobylską dziatwę.

Wystarczy jednak poddać się magii pulsującego w środku ciepłego, stonowanego światła i dojrzeć wypisaną ręcznie na szybie nazwę lokalu,  aby bez pudła trafić do przytulnego i urządzonego z dużą nonszalancją wnętrza.
W wyposażeniu dominują  zapamiętane z PRL-owskiego dzieciństwa meblarskie hity (usadzono nas, w – bagatela!- siedem osób przy stoliku pod lampę, reprezentującym model, który jako żywo stał dwadzieścia pięć lat temu u Babci Ani!)  oraz zawieszona nad barem tablica z ręcznie wypisanym (oczywiście po rosyjsku) zwartym i konkretnym menu.

W środku nie brakuje wszakże również samowaru (źródła serwowanej z wybornymi konfiturami porzeczkowymi herbaty), lalek z celuloidowymi głowami, pięknych inaczej, kolorowych obrazów, starego adapteru, na którym odtwarzane są wywołujące respekt swym wiekiem winyle z muzyką, dającą świadectwo czasom, gdy mężczyźni mieli wąsy, a kobiety talie os, czy niekoniecznie aktualnych plakatów z informacjami o okołorosyjskich inicjatywach kulturalnych- słowem, żadnego artefaktu kojarzącego się w masowej wyobraźni z mieszkaniem lekko ekscentrycznego moskiewskiego inteligentna.

Nic więc dziwnego, że po ulokowaniu się przy mikroskopijnym stoliku poczuliśmy się jak na sąsiedzkiej biesiadzie w komunałce.

Patrząc zaś na jeden z plakatów, dotyczący festiwalu „Sputnik nad Warszawą”, zrozumieliśmy, dlaczego nasza informatorka (zapewne lekko zamroczona serwowaną tu w stylowych kieliszeczkach na wysokiej nóżce wódką „Ruskij Standard”), uparcie twierdziła, że Skamiejka nazywa się Sputnik.

Plakat dotyczył co prawda warszawskiej edycji tego festiwalu filmów rosyjskich, który miał miejsce w listopadzie… No ale któż by się przejmował takimi detalami, skoro już na etapie wyboru napojów zmuszeni byliśmy wybierać pomiędzy esencjonalnym, słodkawym gruzińskim piwem Tbilisi, jasnym i doskonale lekkim rosyjskim „Białym Niedźwiedziem”, pachnącym karmelem kwasem chlebowym i nostalgicznym, zawiesistym sokiem jabłkowym.

(Nasz wybór napojów był wszakże i tak ułatwiony dzięki świadomej decyzji, aby dopasować się do swojskiego klimatu i nie zajmować połowy stolika butelkami i kieliszkami dostępnego w rozsądnym wyborze wina.)
Wegetariański repertuar okazał się na moje szczęście być ograniczony do kapuścianej zupy sci oraz trzech rodzajów warenników, czyli nieco drobniejszej postury krewnych pierogów, faszerowanych ziemniakami, kaszą gryczaną bądź białym serem.

Mięsożercy stanęli jednak przed niebagatelnym wyzwaniem: musieli decydować nie tylko pomiędzy zakwaszaną ogórkami kiszonymi solianką a ugotowanym na solidnym mięsnym wywarze barszczem, ale i okrągłymi, wypełnionymi tryskającymi rosołem pielmieni oraz chinkali, faszerowanymi wołowiną i kolendrą, mającymi kształt zgrabnie zakręconych woreczków.

Kiedy jednak na stole zaczęły się pojawiać kolejne potrawy, okazało się, iż każda z decyzji była trafioną.
Serwowana z pajdami żytniego chleba sci okazała się zachwycać muślinową strukturą ugotowanej na półmiękko kapusty oraz delikatnym, słodkawym smakiem, skontrapunktowanym przez pogryzany obowiązkowo pomiędzy kolejnymi łyżkami surowy czosnek.

Białkowy zapach solianki dowodził co prawda solidności mięsnej bazy, na której ugotowano zupę, jednakże dobrze wyważony pomiędzy słonością i kwaśnością smak nie był zdominowany, lecz tylko umiejętnie podkręcony przez naturalną tłustość.

Warenniki zachwyciły mnie w równym stopniu przyjemnie miękkim, ale kryjącym w sobie wzorcową mączną „nitkę” ciasta i delikatnym, wilgotnym kaszowym farszem, co aromatyczną ziołową posypką, w której udało mi się zidentyfikować mnóstwo orzeźwiającego majeranku.

Pielmieni podano w towarzystwie octu, ziarnistej musztardy oraz gęstej śmietany. I choć mogłam uszczknąć tylko ich muślinowego ciasta, zamoczonego kolejno w elektryzującym occie, palącej mocniej od wasabi gorczycowej paście i słodkawej śmietance, to doskonałość połączenia nie pozwoliła mi wątpić w zapewnienia współbiesiadników iż również pulchny mięsny farsz był źródłem czystej ekstazy.
Chinkali okazały się eksplodować zniewalającym, kolendrownym zapachem.
Okazały się również być podane ze znacznym spóźnieniem i poprzedzone przeprosinami w postaci… oblanego czekoladą, puszystego domowego sernika.

Pomysł serwowania deseru jako ekspiacyjnego czekadełka przed daniem głównym mógłby się nam wydać nieco ekscentryczny, gdybyśmy nie zdążyli w międzyczasie zaobserwować, że bardzo bezpośredni  i beztrosko chaotyczny styl obsługi, przejawiający się  życzliwymi poleceniami w stylu „dawaj talerz!”, stanowi kolejny znak firmowy Skamiejki.

Uraczywszy się esencjonalnymi zupami i sycącymi pierogami nie zdołaliśmy wszakże finalnie spróbować ani rzeczonego sernika, ani domykającej owego dnia kartę, pachnącej cynamonem szarlotki.
Dzięki nie skosztowaniu deserów, czekającym na degustację kolejnym dwóm rodzajom warenników, a przede wszystkim doskonałemu zgraniu charakternego wnętrza, znakomitej i opartej na czytelnym i realizowanym konsekwentnie koncepcie kuchni oraz charyzmatycznej obsłudze mogę być jednak pewna, iż była to tylko pierwsza z serii moich wizyt w Skamiejce.

A dodatkowy argument w postaci rewelacyjnych cen, które w przypadku wszystkich dań i napojów- z wyłączeniem win- oscylują w granicach kilkunastu złotych oraz to, co lubię, najbardziej, czyli fakt, że Skamiejkowe menu ulega modyfikacjom w oparciu o sezonowe składniki sprawiają, iż z całą pewnością będę miała ochotę przedzierać się na Pragę nawet jeżeli w Warszawie zapanuje wreszcie zapowiadana od tygodni i wciąż odwlekana, iście syberyjska zima :)