Bardzo dobrze się
stało, że w tym tygodniu dane było mi spędzić dwa kolejne
Stężona dawka
wizualnej przyjemności odświeżyła i uporządkowała bogactwo sensualnych wrażeń i
pozwoliła mi zabrać się wreszcie do stworzenia listy najwybitniejszych
kulinarnych apulijskich atrakcji.
Wybór oczywiście nie
był prosty.
Do Apulii trafiliśmy
bowiem w momencie wczesnojesiennego urodzaju, który obezwładnił nas ilością dostępnych
odmian papryk, cukinii, bakłażanów oraz niewyobrażalnego wręcz bogactwa
lokalnych gatunków zieleniny, z których szczególnie upodobałam sobie zieloną
dziką cykorię, obdarzoną długimi, wąskimi listkami i przełamanym wytrawną
goryczką, cytrynowym smakiem.
Źródłem silnych
doznań okazała się dla nas apulijska preferencja dla wyrazistych przypraw:
lokalnych zielonych roślin, acciughe (czyli sardynek), mnogości odmian oliwek, przechowywanych w soli
kaparów, tymianku, kolendry, czosnku i peperoncino, chętnie przełamywanych
słodkimi dodatkami: lokalnie hodowanymi migdałami, pomarańczami, figami i (moim ukochanym!) bobem.
Poziom komplikacji kulinarnych niuansów w nawet większym niż architektura stopniu uświadamiał nam burzliwą historię Apulii, która należała kolejno do Wielkiej Grecji, Cesarstwa Rzymskiego i Bizantyjskiego, a później opanowana była kolejno przez Arabów, Normandów i Hiszpanów.
Co ciekawe, szybko okazało się, że Apulijczycy, zapewne w związku z ilością pozostałości po greckich oraz rzymskich fortyfikacjach, termach i amfiteatrach, wyrastających w sercu nawet maleńkich miasteczek normańskich zamków i koronkowej roboty barokowych kamienic oraz kościołów, mają w kompletnym poważaniu atrakcje architektoniczne.
Owszem, zdarzało się,
że przypadkowi przychodnie ciągnęli nas za łokieć, aby pokazać nam swój
ulubiony kadr na kampanilę, zwłaszcza, jeżeli przy okazji mogli się z nami
sfotografować, albo opowiedzieć, jak poznali żonę, która poprosiła ich o
zrobienie jej zdjęcia.
Prawdziwej
apulijskiej życzliwości doświadczaliśmy jednak, gdy dotykaliśmy kwestii
kulinariów.
Kiedy pytaliśmy o
dobre miejsce na kolacje, otaczał nas zaraz spontanicznie rozrastający się
tłumek doradców. (Najbardziej urzekła mnie scena, kiedy do rozmowy włączył się
przejeżdżający mimo pan, który zablokował w związku z chęcią uczestnictwa w rozmowie
całą ulicę- nikomu nawet nie przyszło do głowy, aby na niego zatrąbić!)
Kiedy wyciągałam
aparat, sprzedawcy czy kucharze, wspierani przez innych klientów rzucali się
usypywać swoje produkty w jeszcze bardziej malownicze kompozycje, opowiadać o
ich zaletach i obdarowywać mnie mnóstwem gratisów „na spróbowanie”.
Oczywiście wszystko
to nijak nie skracało, a wręcz wydłużało rozkoszą mękę codziennej decyzji:
gotujemy sami, żeby świadomie poznać choć ułamek produktów niespotykanych na
północy Włoch, o reszcie kontynentu nie wspominając, czy idziemy do knajpy i
oddajemy się w ręce kolejnego lokalnego mistrza smaku, którzy najwyraźniej upodobali
sobie życie w tej słonecznej i smaganej ożywczymi wiarami znad trzech mórz krainie.
Moje wybory
naznaczone były dodatkowo dylematem, związanym z faktem, że na co dzień nie
jadam ryb i owoców morza. Powszechna dostępność świeżusieńkich dorad, okoni
morskich, homarów, przegrzebków, a nawet takich rarytasów jak jeżowce sprawiła
jednak, iż hedonizm z łatwością wygrał walkę z przyzwoitością.
Przez bite dziesięć
dni nie tylko wchłaniałam minimum dwa dania z morza, ale po raz pierwszy
przygotowałam sama rybę (grillowaną, faszerowaną czosnkiem, fenkułem i cytryną
doradę), a nawet skusiłam się na surowe ostrygi.
Od tej chwili gotowa
jestem stanąć w szranki jeżeli ktokolwiek odważy się mówić cokolwiek o
gumowatości, braku smaku czy rzekomym snobizmie jedzenia surowych ostryg. A
raczej: gotowa jestem wysłać taką osobę na własny koszt do Gallipoli, gdzie w
porcie przy starym mieście funkcjonuje kilka budek, w których swój towar
oferują powracający z wieczornego połowu rybacy.
Zaręczam, że
wystarczy oddać się ich życzliwej opiece, zobaczyć jak solennie pucują
kieliszki, w których serwują lokalne białe wino, jak cieszą się, jeżeli smakuje
i jak, widząc entuzjazm, dokładają gratis kolejną ostrygę, aby porzucić
wszelkie uprzedzenia i nawet kilka tygodni później doznawać elektryzującej
ekscytacji na samo wspomnienie cudownej jędrności doskonale wilgotnej ostrygi, wysysanej
wprost ze skropionej sokiem cytrynowym muszli, jednocześnie pachnącej morską
wodą i smakującej jak mocno schłodzony, młody melon.
Kolejną
kontrowersyjną przyjemnością, której nie mogłam sobie odmówić, było prawdziwe
włoskie śniadanie: czyli surowo zakazane mi przez laryngologa espresso i
croissant z czekoladą, przedstawiciel gatunku cukierniczego, którego z kolei
surowo odmawiam sobie na co dzień sama.
MARTINUCCI,
VIA PISANELLI, TRICASE- NAJLEPSZA APULIJSKA KAWIARNIA
Wiedząc, że następny
raz pozwolę sobie zapewne na podobną brewerię za rok, zarządziłam pewnego
poranka bez większych skrupułów wymarsz do kawiarni Martinucci w Tricase, którą
wypatrzyłam kilka dni wcześniej i która w równym stopniu urzekła mnie
przepięknym, jakby malowanym lukrem logo, co opartym na grze czerni i bieli,
przywodzącym na myśl laboratorium wnętrzu.
Jak się okazało,
skojarzenie z laboratorium było ze wszech miar usprawiedliwione: Martinucci
oferuje bowiem skończenie idealne marcepany, ciasta i ciasteczka, świadczące o
doskonałej precyzji zatrudnionych cukierników.
Skosztowane przez nas
na miejscu croissanty z czekoladą i marmoladą wyróżniały się cudownie maślanym,
rozpadającym się na dziesiątki warstw ciastem, zaś rurka z budyniowym kremem i
nadziewany słodkim jabłkowym musem półksiężyc z francuskiego ciasta przekonały
nawet tak zagorzałą przeciwniczkę słodkich słodyczy jak mnie.
Jak się później
okazało, Martinucci to prężnie działająca, rozsądnej wielkości rodzinna firma,
która wywodzi się z miejscowości Specchia, ale ma również kawiarnie w głównych
nadmorskich apulijskich kurortach, jak np. Gallipoli czy Santa Maria di Leuca.
Warto jednak wybrać się specyficznie do Martinucci w Tricase, gdzie dzięki
wysokim, wychodzącym na ulicę oknom podglądać można pracujących na zapleczu
cukierników.
I choć oferowane
przez Martinucci lody prezentują równie wysoką jakość, jak pozostałe
cukiernicze arcydzieła, na lody trzeba z kolei pojechać koniecznie do Galatiny,
dosyć sennego miasteczka o przepięknej renesansowej starówce.
CAFE OAFI, PIAZZA ALIGHIERI, GALATINA
– NAJLEPSZE LODY POD APULIJSKIM SŁOŃCEM
Cafe Oafi, ulokowane niedaleko
katedry, przy graniczącym z galatińską starówką skwerku z pewnością nie
wygrałoby konkursu piękności: ma zaledwie dwa plastikowe stoliki na
zewnątrz, a wciśnięte jest pomiędzy parkometr a jedną z wielu z odjeżdżających z placu
uliczek.
W naszych oczach,
znękanych najsilniejszym wczesnopopołudniowym słońcem, Cafe Oafi stało się
jednak prawdziwą lodową Mekką, nie tylko dlatego, że okazało się bodaj jedynym
otwartym podczas sjesty lokalem w Galatinie.
W trakcie wizyty w
Cafe Oafi doszło między nami do ostrej dyskusji: nie mogliśmy dojść do
porozumienia, czy najpyszniejsze są
tamtejsze lody czekoladowe, cudownie wytrawne, głęboko czekoladowe i niezwykle
trafnie nazwane „rozpuszczoną czekoladą”,
czy raczej lody figowo-migdałowe, które urzekły nas połączeniem wyrazistych nut
migdałowych i niebiańskiej, figowej słodyczy.
A i tak trudno było
nam ograniczyć konkurs smakowitości do tych dwóch rodzajów, jako, że rozkochały
nas również w sobie uwodzące intensywną cytrusowością lody cytrynowe,
doprawiane prawdziwymi pistacjami, obłędnie orzechowe lody pistacjowe i
wzbogacone solidnymi kawałkami gorzkiej czekolady lody miętowe.
Jedynym rozwiązaniem
było oczywiście metodyczne próbowanie różnych smaków, co przełożyło się na
możliwość spożycia następnego posiłku dopiero w porze późnej kolacji.
A jak się okazało,
cały ów dzień upłynąć nam miał pod znakiem skrywającej smakowe niebo brzydoty.
Przekonaliśmy się o
tym, lądując na kolacji w restauracji Antica Corte, straszącej przechadzających
się po corso w Lecce podświetlonym jarzeniówką potykaczem z pleksi, z
poglądowymi zdjęciami wybranych potraw, propozycją „menu turystycznego” (co
oznacza zazwyczaj "uchodź, pókiś żywy") oraz reklamą „wewnętrznego ogrodu”, który
okazał się być przykryty w całości markizą i otoczony ścianami z płyt
wiórowych.
Szczęśliwie, nim
uciekliśmy w popłochu, zwróciliśmy uwagę na gablotę z licznych organizowanych w
Antica Corte imprez rodzinnych, co przekonało nas, że z pewnością zostaniemy na
miejscu nakarmieni szczodrze i szczerze.
ANTICA
CORTE, VIA LIBERTINI 62, LECCE – JAK U APULIJSKIEJ MAMMY
Szef kuchni Antica
Corte osiągnął prawdziwą maestrię w przyrządzaniu vellutaty, czyli aksamitnego
purée z bobu.
Nauczona
doświadczeniem kilku poprzednich dni wiedziałam, że vellutata, serwowana z
ukochaną przeze mnie dziką cykorią, jest obowiązkowym punktem w menu każdej
szanującej się apulijskiej knajpy.
Nie sądziłam jednak,
że połączenie słodkawego, zmiksowanego do muślinowej konsystencji bobu, uduszonych
na aromatyzowanej peperoncino oliwie, jednocześnie lekko goryczkowatych i
pikantnych liści i chrupiących grzanek, które niosły całą moc smaku pachnącej
intensywnie trawą, apulijskiej oliwy, może doprowadzić do prawdziwej kulinarnej
ekstazy.
Tym większa była więc
moja radość, kiedy okazało się, że królujący w kuchni Antica Corte maestro,
składając niemy hołd tradycyjnej oszczędności cuccina povera, postanowił
wykorzystać resztki vellutaty do przygotowania sosów, jakim zasilone zostały
wydane chwilę później makarony.
Zręcznie rozrobiona
wodą, w której gotował się makaron vellutata otulała na pierwszym z talerzy
podłużne cavatelli (czyli makaron o kształcie przywodzącym na myśl spiralnie
skręconą muszelkę), wymieszane z soczystymi, maślanymi kawałkami mięsa dorady i
bardziej wyrazistymi, subtelnie słonawymi kawałkami ryby scorfano. Kompozycji mącznej słodyczy powstałego na
bazie vellutaty sosu i wybijających się na jego tle ryb dopełniała solidna
ilość pietruszki, stającej się w tym subtelnym sąsiedztwie prawdziwym demonem pieprzowej ostrości.
Powstały z vellutaty
sos połączony był w drugiej potrawie z lekko orzechowym w smaku, razowym
makaronem tagliatelle, świeżuteńkimi krewetkami, mulami i przegrzebkami oraz
podduszonymi, ale tryskającymi kwaskowatym sokiem plasterkami mięsistych
pomidorów. Egzotycznego wyglądu potrawy dopełniały rozrzucone nonszalancko po talerzu,
opróżnione z saint jaques’ów kremowo- brązowe muszelki, które cudnie
podkreślały przełamaną karminowymi plasterkami pomidorów, stonowaną paletę kolorystyczną
potrawy.
Smak przyrządzonego w powyższy sposób tagliatelle zrobił na mnie tak kolosalne wrażenie, iż,
zasięgnąwszy porady u szefa kuchni z Antica Corte, postawiłam sobie za punkt
honoru odtworzyć tę potrawę w domu.
Nie odważę się z
kolei (a przynajmniej jeszcze nie teraz, bo jakimże tytułem do chwały jest udane
przyrządzenie bardzo wdzięcznie poddającej się obróbce termicznej dorady)
porwać na przygotowanie bardziej wymagających darów morza, które onieśmieliły
mnie swoją idealnością w Trattorii La Rissaca w Gallipoli.
TRATTORIA
LA RISACCA, RIVIERA SAURO 85B, GALLIPOLI – NAJLEPSZE APULIJSKIE RYBY I OWOCE
MORZA
Muszę przyznać, że
Trattoria La Risacca zwabiła nas do siebie podstępem.
Gallipoli, owszem,
może sobie być dosyć turystycznym kurortem, jednakże nie zwalnia to lokalnych
kapłanów sztuki kulinarnej od celebrowania kulinariów w jedyny właściwy sposób,
co oznacza, iż żadna szanująca się restauracja nie otwiera kuchni po sjeście przed
godziną 20tą.
(Co zresztą, kiedy
pomyśli się o porze powrotów z wieczornego połowu, jest w istocie najlepszą
gwarancją, iż otrzyma się prawdopodobnie najświeższą rybę na świecie.)
Trattoria La Risacca
otworzyła wszakże swe podwoje wcześniej, kusząc bodajże najpiękniejszym
widokiem w północnej części gallipoliskiego starego miasta: z jednej strony podziwiać można było wyrastające wprost z potężnych, starogreckich murów, kryjące przejścia do wąskich wewnętrznych uliczek domy, a z drugiej- lirycznie odcinającą się na tle
zachodzącego słońca latarnię morską.
Usłużny kelner nie
tylko zapewnił, że kolacja będzie podana zaraz, ale donosił umożliwiające
nam przetrwanie do 20tej aperitivo i kolejne koszyczki z doskonałym pieczywem. Kelner zbywał przy tym nasze kolejne próby złożenia zamówienia pokrętnymi, ale w gruncie
rzeczy zabawnymi wyjaśnieniami, wśród których najbardziej urzekła mnie
informacja, że, aby mógł przyjąć zamówienie, kolega musi „donieść mu sprzęt”.
Z wykrętów kelnera śmiać się nam było tym łatwiej, że zagadka
wyjaśniła się w najlepszy z możliwych: oto tuż po 20tej na tarasie zjawił się
właściciel, który bynajmniej nie doniósł obsługującemu nas uprzednio fircykowi
długopisu i bloczka do notatek, lecz wtoczył wypełnioną lodem ladę, eksponującą
zachwycający dorobek dzisiejszego połowu.
I kiedy zaczął z
pasją opowiadać o poszczególnych rybach i możliwościach ich przyrządzenia, godzina
czekania o chlebie i winie okazała się zupełnie nieznaczącym faktem, zaś nasze
próby doproszenia się o menu wydały nam się zwykłym barbarzyństwem dzikusów z
Północy.
Kto chciałby bowiem
jeść dania z karty, skoro oto uroczy starszy pan proponował nam świeżo złowioną
scorfano, którą można zaserwować na linguine z pomidorami? I krewetki, tak
dorodne, że nie sposób (a jaka szkoda!) zjeść ich więcej niż trzy na porcję?
I saltimboccę z okonia morskiego? I grillowanego kalmara, za którego
idealną konsystencję pan ręczył własną głową?
Kierując się propozycjami
przemiłego właściciela, złożyliśmy więc jedynie słuszne zamówienia, i już niebawem
przyszło nam doświadczyć prawdziwej uczty Posejdona.
Linguine za scorfano
oczarowały mnie doprawionym peperoncino, czosnkiem i skórką pomarańczową sosem,
w którym podduszono w całości soczyste pomidorki. Intensywnie pachnący,
wykończony odrobiną świeżej natki pietruszki sos, rozlewał na podniebieniu
kolejne ostre, słodkie i kwaśne nuty, tworząc bogate, ale dobrze ułożone tło
dla delikatnego smaku ryby. Miłym zaskoczeniem była też wielkość porcji: po raz
kolejny okazało się, że nawet w bardziej turystycznych miejscach apulijskie
porcje, wynoszące jakieś 150% toskańskiej czy lombardzkiej normy, dają
autentyczne świadectwo lokalnej szczodrości.
Krewetki okazały się być
zgrillowane w towarzystwie plasterków pomarańczy. Owoce, przyrządzone al dente,
ukryły pod skarmelizowaną skórką moc słodkiego soku, dublując przyjemnie
strukturę miękkich, pokrytych chrupiącą warstewką krewetek i fantastycznie
niuansując słodkawo-słony smak ich mięsa.
Największym wszakże
odkryciem okazały się być dla mnie kalmary- przekrojone na pół, zgrillowane w
całości, z miejscami aż słodką, lekko przypaloną skórką. Nieprzypadkowo kalmary
podano sauté, skropione sokiem z cytryny i oprószone homeopatyczną ilością
pietruszki- były tak doskonale zrobione, iż jakiekolwiek inne dodatki
niepotrzebnie przykrywałyby morski
aromat i idealną, jednocześnie zwartą i elastyczną konsystencję kalmarów.
W obliczu tak
ekstatycznych doznań pozostawało mi tylko żałować, że z uwagi na dodatek
prosciutto nie spróbowałam saltimbocci… i zastanawiać się, jakim to apulijskim
przysmakiem będę się ratowała po powrocie do domu, oddzielona dziesiątkami
setek kilometrów od źródła świeżych kalmarów.
Mój wybór padł na
orechiette alle cima di rape, który w oryginalnej recepturze wymaga
wykorzystania tej niespotykanej wedle mojej wiedzy w Polsce, spokrewnionej z
rzepą rośliny.
W Apulii cima di rape
jest używana tak powszechnie, jak, nie przymierzając, bazylia w kuchni
północnowłoskiej.
Swoją popularność cima di rape zawdzięcza wyjątkowo smakowitym, gorzkawo-słodkawym listkom, które złożonością i intensywnością smaku przywodzą na myśl doprawioną szczawiem kalarepkę. Liście cima di rape używane są jak pietruszka, do garnirowania rozmaitych potraw, serwowane w całości w sałatach albo duszone na oliwie i przetwarzane na przypominający pesto crema cime di rappa.
Smakowite są również
kwiatostany cima di rape, wyglądające jak miniaturowe brokuły, mające podobny,
słodkawy, delikatnie kapustowaty smak i bardzo często łączone w apulijskiej
kuchni z bardziej wyrazistymi w smaku owocami morza, np. ośmiornicami czy
kalmarami.
Podobieństwo cima di
rape do brokuła pozwoliło mi już po powrocie dokonać udanej adaptacji potrawy. Zadanie było tym latwiejsze,
że kupując cima di rape na targu w Tricase otrzymałam dosyć szczegółowe
instrukcje, jak należy tę potrawę przygotować oraz informację, że tak, od biedy
mogę użyć do niej brokułów, ale najlepiej dosyć młodych i z dużą ilością
listków.
ORECCHIETTE
Z BROKUŁAMI – CZYLI ZRÓB SOBIE APULIĘ W DOMU
(składniki na 4
porcje)
400 g makaronu
orecchiette
1 średniej wielkości
brokuł, z jak największą ilością liści (najlepiej, aby ilość liści stanowiła co
najmniej ½ ilości kwiatów brokuła)
4 ząbki czosnku
2 łyżki trzymanych w
soli kaparów (w ostateczności- bardzo dokładnie wypłukanych kaparów z zalewy
octowej)
1 papryczka
peperoncino
1 mały filecik z
sardynki
½ szklanki oliwy z
oliwek (najlepiej jak najbardziej intensywna i trawiasta)
świeżo mielona sól
morska
świeżo tarte pecorino
Brokuła dzielimy na
małe różyczki, które gotujemy al dente (ok. 6-8 minut) w osolonym wrzątku. Na
ostatnie 2 minuty gotowania dodajemy grubo pokrojone brokułowe liście. Całość odcedzamy
i zalewamy lodowatą wodą, tak, aby brokuły zachowały kolor.
Makaron gotujemy al
dente w osolonym, zaprawionym odrobiną oliwy wrzątku.
Na dużej patelni
rozgrzewamy oliwę, na którą wrzucamy drobno posiekany czosnek i pokruszone peperoncino.
Kapary opłukujemy z soli, grubo szatkujemy razem z sardynką i dorzucamy na
patelnie, gdy czosnek jest już zeszklony.
Dorzucamy odcedzone
ugotowane kwiaty i liście brokuła (większe kwiatostany możemy przy tym delikatnie
rozgnieść widelcem), mieszamy i dusimy krótko pod przykryciem. (Jeżeli użyliśmy
kaparów z octu, a nie soli, możemy na koniec duszenia doprawić potrawę solą.)
Łączymy z odcedzonym
makaronem, mieszamy na patelni przez co najmniej minutę i podajemy niezwłocznie,
najlepiej oprószone świeżo tartym, dobrze zwarzonym pecorino.
***
Orecchiette z
brokułami przenoszą nas na chwilę na słoneczne włoskie południe: sardynka i
kapary niosą ze sobą słonawy, jakby morski zapach, przełamany słodyczą brokułów i
delikatną goryczką brokułowych liści, a całość wiernie odtwarza wzorcową, typową dla apulijskich przysmaków złożoność smaku.
Niezbędny z punktu
widzenia autentyczności dodatek ostrego czosnku i papryczki nadaje potrawie
lekko rozgrzewających właściwości.
Orecchiette z
brokułami to nie tylko doskonały sposób na wykorzystanie rozpoczynającego się
właśnie sezonu na te warzywa. To również pomysł na wyśmienity obiad, którego
przygotowanie zajmuje zaledwie kwadrans i może okazać się szczególnie pomocne,
gdy złapał nas niedoczas. (Wywołany na przykład zbyt długim marzeniem o Apulii
:)
PS Dla pełnej
autentyczności warto zorganizować do orecchiette z brokułami butelkę apulijskiego
negro amaro- nie będzie aż tak masywne jak primitivo, które mogłoby zdominować
potrawę, a dzięki dużej zwartości i lekko owocowemu aromatowi, skrywającymi
pieprzowe serce, fajnie pogłębi napięcie pomiędzy słodkimi i ostrymi składnikami
potrawy.
Genialne, co za opisy i jakie zdjęcia - chciałbym tam jeszcze kiedyś pojechać i skorzystać z Waszych doświadczeń.
OdpowiedzUsuńWow, jem oczami! To będzie cel kolejnych wakacji.
OdpowiedzUsuńGorąco polecam i mam nadzieję, że ten post da trochę dobrej energii w oczekiwaniu na wyjazd :) @Szymon: Bardzo dziękuję, słowa takiego znawcy tematu jak Ty wiele dla mnie znaczą! Może następnym razem wybierzemy się we czwórkę?
OdpowiedzUsuń