Trop prowadzący do najlepszych pielmieni
i warenników w Warszawie podjęłam usłyszawszy z drugiej ręki, że gdzieś na Pradze
przyczaiła się wyśmienita rosyjska restauracja, nosząca dumną nazwę „Sputnik”.
Pogłębione śledztwo wykazało, że
knajpa nazywa się w istocie Skamiejka, czyli „ławeczka”.
Postanowiłam wziąć wszakże tę drobną
komedię omyłek za dobrą monetę, znamionującą autentyzm miejsca, czerpiącego
swój charakter wprost z rozwichrzonego słowiańskiego ducha…
SKAMIEJKA
(UL. ZĄBKOWSKA 37- WEJŚCIE OD NIEPORĘCKIEJ)
Skamiejka zajmuje mikroskopijne
pomieszczenie na parterze narożnej kamienicy.
Dosyć łatwo jest przeoczyć częściowo
przesłonięte tiulowymi firankami okienka i wziąć Skamiejkę za mieszkanie prywatne, zwłaszcza, jeżeli zaglądając do środka dojrzy się, tak jak podczas naszej wizyty, towarzyszącą obsłudze rezolutną
i wszędobylską dziatwę.
Wystarczy jednak poddać się magii
pulsującego w środku ciepłego, stonowanego światła i dojrzeć wypisaną ręcznie
na szybie nazwę lokalu, aby bez pudła
trafić do przytulnego i urządzonego z dużą nonszalancją wnętrza.
W wyposażeniu dominują zapamiętane z PRL-owskiego dzieciństwa
meblarskie hity (usadzono nas, w – bagatela!- siedem osób przy stoliku pod
lampę, reprezentującym model, który jako żywo stał dwadzieścia pięć lat temu u
Babci Ani!) oraz zawieszona nad barem
tablica z ręcznie wypisanym (oczywiście po rosyjsku) zwartym i konkretnym menu.
W środku nie brakuje wszakże również
samowaru (źródła serwowanej z wybornymi konfiturami porzeczkowymi herbaty), lalek
z celuloidowymi głowami, pięknych inaczej, kolorowych obrazów, starego adapteru,
na którym odtwarzane są wywołujące respekt swym wiekiem winyle z muzyką, dającą
świadectwo czasom, gdy mężczyźni mieli wąsy, a kobiety talie os, czy
niekoniecznie aktualnych plakatów z informacjami o okołorosyjskich inicjatywach
kulturalnych- słowem, żadnego artefaktu kojarzącego się w masowej wyobraźni z
mieszkaniem lekko ekscentrycznego moskiewskiego inteligentna.
Nic więc dziwnego, że po ulokowaniu
się przy mikroskopijnym stoliku poczuliśmy się jak na sąsiedzkiej biesiadzie w
komunałce.
Patrząc zaś na jeden z plakatów,
dotyczący festiwalu „Sputnik nad Warszawą”, zrozumieliśmy, dlaczego nasza
informatorka (zapewne lekko zamroczona serwowaną tu w stylowych kieliszeczkach
na wysokiej nóżce wódką „Ruskij Standard”), uparcie twierdziła, że Skamiejka
nazywa się Sputnik.
Plakat dotyczył co prawda
warszawskiej edycji tego festiwalu filmów rosyjskich, który miał miejsce w listopadzie… No ale któż by się przejmował takimi
detalami, skoro już na etapie wyboru napojów zmuszeni byliśmy wybierać pomiędzy
esencjonalnym, słodkawym gruzińskim piwem Tbilisi, jasnym i doskonale lekkim
rosyjskim „Białym Niedźwiedziem”, pachnącym karmelem kwasem chlebowym i nostalgicznym,
zawiesistym sokiem jabłkowym.
(Nasz wybór napojów był wszakże i
tak ułatwiony dzięki świadomej decyzji, aby dopasować się do swojskiego klimatu
i nie zajmować połowy stolika butelkami i kieliszkami dostępnego w rozsądnym
wyborze wina.)
Wegetariański repertuar okazał się na
moje szczęście być ograniczony do kapuścianej zupy sci oraz trzech rodzajów
warenników, czyli nieco drobniejszej postury krewnych pierogów, faszerowanych
ziemniakami, kaszą gryczaną bądź białym serem.
Mięsożercy stanęli jednak przed
niebagatelnym wyzwaniem: musieli decydować nie tylko pomiędzy zakwaszaną
ogórkami kiszonymi solianką a ugotowanym na solidnym mięsnym wywarze barszczem,
ale i okrągłymi, wypełnionymi tryskającymi rosołem pielmieni oraz chinkali, faszerowanymi
wołowiną i kolendrą, mającymi kształt zgrabnie zakręconych woreczków.
Kiedy jednak na stole zaczęły się
pojawiać kolejne potrawy, okazało się, iż każda z decyzji była trafioną.
Serwowana z pajdami żytniego chleba sci
okazała się zachwycać muślinową strukturą ugotowanej na półmiękko kapusty oraz
delikatnym, słodkawym smakiem, skontrapunktowanym przez pogryzany obowiązkowo
pomiędzy kolejnymi łyżkami surowy czosnek.
Białkowy zapach solianki dowodził co
prawda solidności mięsnej bazy, na której ugotowano zupę, jednakże dobrze
wyważony pomiędzy słonością i kwaśnością smak nie był zdominowany, lecz tylko
umiejętnie podkręcony przez naturalną tłustość.
Warenniki zachwyciły mnie w równym
stopniu przyjemnie miękkim, ale kryjącym w sobie wzorcową mączną „nitkę” ciasta
i delikatnym, wilgotnym kaszowym farszem, co aromatyczną ziołową posypką, w
której udało mi się zidentyfikować mnóstwo orzeźwiającego majeranku.
Pielmieni podano w towarzystwie
octu, ziarnistej musztardy oraz gęstej śmietany. I choć mogłam uszczknąć tylko
ich muślinowego ciasta, zamoczonego kolejno w elektryzującym occie, palącej
mocniej od wasabi gorczycowej paście i słodkawej śmietance, to doskonałość połączenia
nie pozwoliła mi wątpić w zapewnienia współbiesiadników iż również pulchny
mięsny farsz był źródłem czystej ekstazy.
Chinkali okazały się eksplodować zniewalającym,
kolendrownym zapachem.
Okazały się również być podane ze
znacznym spóźnieniem i poprzedzone przeprosinami w postaci… oblanego czekoladą,
puszystego domowego sernika.
Pomysł serwowania deseru jako
ekspiacyjnego czekadełka przed daniem głównym mógłby się nam wydać nieco ekscentryczny,
gdybyśmy nie zdążyli w międzyczasie zaobserwować, że bardzo bezpośredni i beztrosko chaotyczny styl obsługi, przejawiający
się życzliwymi poleceniami w stylu „dawaj
talerz!”, stanowi kolejny znak firmowy Skamiejki.
Uraczywszy się esencjonalnymi zupami i
sycącymi pierogami nie zdołaliśmy wszakże finalnie spróbować ani rzeczonego sernika,
ani domykającej owego dnia kartę, pachnącej cynamonem szarlotki.
Dzięki nie skosztowaniu deserów,
czekającym na degustację kolejnym dwóm rodzajom warenników, a przede
wszystkim doskonałemu zgraniu charakternego wnętrza, znakomitej i opartej na
czytelnym i realizowanym konsekwentnie koncepcie kuchni oraz charyzmatycznej
obsłudze mogę być jednak pewna, iż była to tylko pierwsza z serii moich wizyt w
Skamiejce.
A dodatkowy argument w postaci
rewelacyjnych cen, które w przypadku wszystkich dań i napojów- z wyłączeniem
win- oscylują w granicach kilkunastu złotych oraz to, co lubię, najbardziej,
czyli fakt, że Skamiejkowe menu ulega modyfikacjom w oparciu o sezonowe
składniki sprawiają, iż z całą pewnością będę miała ochotę przedzierać się na
Pragę nawet jeżeli w Warszawie zapanuje wreszcie zapowiadana od tygodni i wciąż
odwlekana, iście syberyjska zima :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz