piątek, 10 stycznia 2014

ROSJA W SERCU PRAGI I NAJLEPSZE PIELMIENI W WARSZAWIE

Trop prowadzący do najlepszych pielmieni i warenników w Warszawie podjęłam usłyszawszy z drugiej ręki, że gdzieś na Pradze przyczaiła się wyśmienita rosyjska restauracja, nosząca dumną nazwę „Sputnik”.

Pogłębione śledztwo wykazało, że knajpa nazywa się w istocie Skamiejka, czyli „ławeczka”.

Złożenie zaś rezerwacji wymagało odrobiny stoickiego spokoju, jako, że osoba ją przyjmująca nie była w stanie odczytać przez parę dobrych minut własnych notatek i stwierdzić, czy przyjęła wcześniej rezerwację dla innej dużej grupy na dzień bieżący czy może następny…

Postanowiłam wziąć wszakże tę drobną komedię omyłek za dobrą monetę, znamionującą autentyzm miejsca, czerpiącego swój charakter wprost z rozwichrzonego słowiańskiego ducha…

SKAMIEJKA (UL. ZĄBKOWSKA 37- WEJŚCIE OD NIEPORĘCKIEJ)

Skamiejka zajmuje mikroskopijne pomieszczenie na parterze narożnej kamienicy.

Dosyć łatwo jest przeoczyć częściowo przesłonięte tiulowymi firankami okienka i wziąć Skamiejkę za mieszkanie prywatne, zwłaszcza, jeżeli zaglądając do środka dojrzy się, tak jak podczas naszej wizyty, towarzyszącą obsłudze rezolutną i wszędobylską dziatwę.

Wystarczy jednak poddać się magii pulsującego w środku ciepłego, stonowanego światła i dojrzeć wypisaną ręcznie na szybie nazwę lokalu,  aby bez pudła trafić do przytulnego i urządzonego z dużą nonszalancją wnętrza.
W wyposażeniu dominują  zapamiętane z PRL-owskiego dzieciństwa meblarskie hity (usadzono nas, w – bagatela!- siedem osób przy stoliku pod lampę, reprezentującym model, który jako żywo stał dwadzieścia pięć lat temu u Babci Ani!)  oraz zawieszona nad barem tablica z ręcznie wypisanym (oczywiście po rosyjsku) zwartym i konkretnym menu.

W środku nie brakuje wszakże również samowaru (źródła serwowanej z wybornymi konfiturami porzeczkowymi herbaty), lalek z celuloidowymi głowami, pięknych inaczej, kolorowych obrazów, starego adapteru, na którym odtwarzane są wywołujące respekt swym wiekiem winyle z muzyką, dającą świadectwo czasom, gdy mężczyźni mieli wąsy, a kobiety talie os, czy niekoniecznie aktualnych plakatów z informacjami o okołorosyjskich inicjatywach kulturalnych- słowem, żadnego artefaktu kojarzącego się w masowej wyobraźni z mieszkaniem lekko ekscentrycznego moskiewskiego inteligentna.

Nic więc dziwnego, że po ulokowaniu się przy mikroskopijnym stoliku poczuliśmy się jak na sąsiedzkiej biesiadzie w komunałce.

Patrząc zaś na jeden z plakatów, dotyczący festiwalu „Sputnik nad Warszawą”, zrozumieliśmy, dlaczego nasza informatorka (zapewne lekko zamroczona serwowaną tu w stylowych kieliszeczkach na wysokiej nóżce wódką „Ruskij Standard”), uparcie twierdziła, że Skamiejka nazywa się Sputnik.

Plakat dotyczył co prawda warszawskiej edycji tego festiwalu filmów rosyjskich, który miał miejsce w listopadzie… No ale któż by się przejmował takimi detalami, skoro już na etapie wyboru napojów zmuszeni byliśmy wybierać pomiędzy esencjonalnym, słodkawym gruzińskim piwem Tbilisi, jasnym i doskonale lekkim rosyjskim „Białym Niedźwiedziem”, pachnącym karmelem kwasem chlebowym i nostalgicznym, zawiesistym sokiem jabłkowym.

(Nasz wybór napojów był wszakże i tak ułatwiony dzięki świadomej decyzji, aby dopasować się do swojskiego klimatu i nie zajmować połowy stolika butelkami i kieliszkami dostępnego w rozsądnym wyborze wina.)
Wegetariański repertuar okazał się na moje szczęście być ograniczony do kapuścianej zupy sci oraz trzech rodzajów warenników, czyli nieco drobniejszej postury krewnych pierogów, faszerowanych ziemniakami, kaszą gryczaną bądź białym serem.

Mięsożercy stanęli jednak przed niebagatelnym wyzwaniem: musieli decydować nie tylko pomiędzy zakwaszaną ogórkami kiszonymi solianką a ugotowanym na solidnym mięsnym wywarze barszczem, ale i okrągłymi, wypełnionymi tryskającymi rosołem pielmieni oraz chinkali, faszerowanymi wołowiną i kolendrą, mającymi kształt zgrabnie zakręconych woreczków.

Kiedy jednak na stole zaczęły się pojawiać kolejne potrawy, okazało się, iż każda z decyzji była trafioną.
Serwowana z pajdami żytniego chleba sci okazała się zachwycać muślinową strukturą ugotowanej na półmiękko kapusty oraz delikatnym, słodkawym smakiem, skontrapunktowanym przez pogryzany obowiązkowo pomiędzy kolejnymi łyżkami surowy czosnek.

Białkowy zapach solianki dowodził co prawda solidności mięsnej bazy, na której ugotowano zupę, jednakże dobrze wyważony pomiędzy słonością i kwaśnością smak nie był zdominowany, lecz tylko umiejętnie podkręcony przez naturalną tłustość.

Warenniki zachwyciły mnie w równym stopniu przyjemnie miękkim, ale kryjącym w sobie wzorcową mączną „nitkę” ciasta i delikatnym, wilgotnym kaszowym farszem, co aromatyczną ziołową posypką, w której udało mi się zidentyfikować mnóstwo orzeźwiającego majeranku.

Pielmieni podano w towarzystwie octu, ziarnistej musztardy oraz gęstej śmietany. I choć mogłam uszczknąć tylko ich muślinowego ciasta, zamoczonego kolejno w elektryzującym occie, palącej mocniej od wasabi gorczycowej paście i słodkawej śmietance, to doskonałość połączenia nie pozwoliła mi wątpić w zapewnienia współbiesiadników iż również pulchny mięsny farsz był źródłem czystej ekstazy.
Chinkali okazały się eksplodować zniewalającym, kolendrownym zapachem.
Okazały się również być podane ze znacznym spóźnieniem i poprzedzone przeprosinami w postaci… oblanego czekoladą, puszystego domowego sernika.

Pomysł serwowania deseru jako ekspiacyjnego czekadełka przed daniem głównym mógłby się nam wydać nieco ekscentryczny, gdybyśmy nie zdążyli w międzyczasie zaobserwować, że bardzo bezpośredni  i beztrosko chaotyczny styl obsługi, przejawiający się  życzliwymi poleceniami w stylu „dawaj talerz!”, stanowi kolejny znak firmowy Skamiejki.

Uraczywszy się esencjonalnymi zupami i sycącymi pierogami nie zdołaliśmy wszakże finalnie spróbować ani rzeczonego sernika, ani domykającej owego dnia kartę, pachnącej cynamonem szarlotki.
Dzięki nie skosztowaniu deserów, czekającym na degustację kolejnym dwóm rodzajom warenników, a przede wszystkim doskonałemu zgraniu charakternego wnętrza, znakomitej i opartej na czytelnym i realizowanym konsekwentnie koncepcie kuchni oraz charyzmatycznej obsłudze mogę być jednak pewna, iż była to tylko pierwsza z serii moich wizyt w Skamiejce.

A dodatkowy argument w postaci rewelacyjnych cen, które w przypadku wszystkich dań i napojów- z wyłączeniem win- oscylują w granicach kilkunastu złotych oraz to, co lubię, najbardziej, czyli fakt, że Skamiejkowe menu ulega modyfikacjom w oparciu o sezonowe składniki sprawiają, iż z całą pewnością będę miała ochotę przedzierać się na Pragę nawet jeżeli w Warszawie zapanuje wreszcie zapowiadana od tygodni i wciąż odwlekana, iście syberyjska zima :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz