Ostatni weekend minął mi na prostych
domowych przyjemnościach: kiszeniu ogórków, gotowaniu prawdziwego, a nie
„torebkowego” budyniu waniliowego z malinami, przyrządzaniu doprawianego
świeżym oregano sosu z cudownie dojrzałych sierpniowych pomidorów i- wreszcie –
porządkowaniu zdjęć z poprzedniego, znacząco wydłużonego weekendu na
Suwalszczyźnie.
Odtwarzając świeże jeszcze kulinarne
wspomnienia znalazłam wyraźną analogię pomiędzy charakterem tamtejszych
przysmaków i specyfiką regionu, o wiele piękniejszego i bardziej tajemniczego niż
przehajpowane Mazury.
Pejzaż Suwalszczyzny to
krystalicznie czyste i bliżej niepoliczalne, poukrywane w surowej gęstwinie
Puszczy Augustowskiej, polodowcowe jeziora i jeziorka oraz otoczone kilometrami
bagiennych, niespenetrowanych lasów i łąk Rospuda i Hańcza.
Każdy mieszczuch, który zada sobie
trud krótkich internetowych poszukiwań znaleźć tu może skromny, ale idealnie
wysprzątany, budowany gospodarską metodą dom nad samym jeziorem, z dala od
jakichkolwiek sąsiadów, a za to z prywatnym pomostem i łódką do
dyspozycji. (A jeśli szczęście dopisze,
również z serdecznym land lordem, który już to poczęstuje własnoręcznie
złowionymi, smażonymi na chrupko okonkami, już to zachęci do rwania wybujałego
szczypioru i słodkich marchewek z „ekologicznych” grządek, już to skrzętnie
wykorzysta pretekst, aby napić się z letnikami pachnącego wanilią i migdałami
bimberku.)
Do refleksji zmuszają karykaturalnie
wręcz kruche w zestawieniu z potęgą natury, momentami pozacierane, a momentami
fałszowane ślady równie magicznej, co tragicznej, wielonarodowej i
wielowyznaniowej historii regionu.
Nad Wigrami dominuje (lub raczej-
próbuje dominować) wzniesiony przez kamedułów klasztor, który jednocześnie
uderza ascetycznym pięknem i bulwersuje aroganckim pomysłem, aby zamykać się w
imię abstrakcyjnej idei w ogrodzonych grubymi murami wewnętrznych ogródkach,
które jakie by cudne nie były, nijak się mają do pierwotnego piękna puszczy.
Odtworzona w Puńsku litewska zagroda
i zyskująca drugie życie Biała Synagoga i dom talmudyczny w Sejnach wydają się
być w równym stopniu nadzieją na oczyszczające odświeżenie pamięci, co solą w
oku niektórych tubylców. (O czym świadczy nie tylko brutalnie uszkodzona tablica
z historią synagogi, ale rozmowa z dziewczyną, którą podwoziliśmy do Puńska i
która narzekała na litewską dominację, zadziwiając nas przy tym informacją, że uczniowie
z klas polskojęzycznych nie mogą się uczyć litewskiego, choć uczniowie klas
litewskojęzycznych uczą się polskiego)
Na mentalnym krajobrazie
niewątpliwie silne piętno odciskają również prefabrykowane symbole "rdzennej polskości”
Suwalszczyzny. Socrealistyczny monument na rynku w Sejnach sławi rycerzy w
szyszakach, którzy deklarują, że nie „rzucą ziemi, skąd ich ród”. Nad Rospudą
straszy drewnianymi, niemiłosiernie kiczowatymi pseudo- świątkami „Święte
Miejsce”.
Co ciekawe, jak nam objawił miejscowy historyk (od którego…
wypożyczaliśmy kajaki), wzmianki o "Świętym Miejscu" zaczęły się pojawiać dopiero po zarazie
na początku XVIII w., choć lokalne legendy każą wierzyć, że "Miejsce" "Świętym" się
stało po przyjęciu w tym miejscu chrztu przez plemię Jadźwingów w XIII w.
Potęga nieokiełznanej przyrody i polepiona
z wyobrażeń i przesądów lokalna kultura owocują również dwoistym charakterem tutejszego
jedzenia.
Na talerzach królują w dużej mierze minimalnie przetworzone dary
okolicznych borów i jezior, w postaci pierogów z jagodami albo mnogości ryb
słodkowodnych.
Druga grupa to typowo lokalne specjały: zasilana
skwarkami babka ziemniaczana, kiszka ziemniaczana (jelita wieprzowe faszerowane
ziemniaczanym farszem), gotowane albo obsmażane kartacze (duże ziemniaczane
pyzy, faszerowane mięsem) i soczewiaki, które potrafią przybierać postać smażonych
na głębokim tłuszczu lub pieczonych pierożków albo dorodnych buł z
ziemniaczanego ciasta, których wspólnym mianownikiem pozostaje nadzienie z
soczewicy (z wyjątkiem przypadków, kiedy okazują się być faszerowane… kaszą
jęczmienną).
Wszystkie spotykane na Suwalszczyźnie unikatowe delikatesy
stanowią apologię ziemniaka i noszą silne piętno nie tylko
niegdysiejszej materialnej biedy. Wbrew swojej prostocie silą się też na złożone
narracje o własnej „litewskości” (zapewniam, że kwestia genealogii chłodnika z botwiny nigdzie nie jest tak
polityczna jak na Suwalszczyźnie) oraz „polskości” (przy głównej ulicy w
Suwałkach w odległości kilkuset metrów funkcjonują niezależnie od siebie „Bar
Polski” i „Restauracja Polska”). Rzadko natomiast odwołują się do uniwersalnej kategorii „regionalności"...
„KARCZMA
LITEWSKA” W SEJNACH
Jedynym miejscem, w którym
przejrzysty i uzasadniony wydaje się być podział na dania regionalne i litewskie jest „Karczma
Litewska” w Sejnach. Nie dajmy się zwieść usytuowaniu karczmy w niezbyt
atrakcyjnym wizualnie budynku tutejszego konsulatu litewskiego i w pewnym oddaleniu
od sejneńskiego rynku. Krótki spacer nagrodzony zostanie iście lukullusową
ucztą, z bonusem w postaci braku konieczności kierowania podczas posiłku wzroku na
straszące na środku rynku post prlowskie pomnikowe monstrum.
Do dań „regionalnych” zaliczone są tutaj
wszystkie wyżej wymienione ziemniaczane specjały (babki, soczewiaki etc), wraz
z sękaczami (pieczonymi na rożnie, wysokimi, wielowarstwowymi ciastami o
charakterystycznych sękach), mrowiskiem (zlepionymi miodem smażonymi na
głębokim tłuszczu faworkami) i kominem (cylindrycznym w kształcie ciastem, uformowanym ze smażonych w głębokim
tłuszczu kulek ciasta w miodowej polewie).
Wśród dań litewskich znajdziemy szczególnie
warte polecenia cudownej delikatności bliny i wskazane jako specjalność szefa
kuchni švilpikai - małe ziemniaczane krokieciki.
W zależności od dnia tygodnia
skosztować można też skąpanych w pieczarkowym sosie, nadziewanych
jajeczno-szczypiorkowym farszem naleśników kowneńskich, faszerowanych twarogiem
albo mięsem czebureki (smażonych pierogów z półkruchego ciasta) albo nawet (brzmiących
dla mnie bardzo ekstremalnie) wędzonych świńskich uszu.
Posiłek warto zacząć od deski
litewskich serów, która okazuje się prawdziwą kopalnią doznań kulinarnych.
Najpierw zadziwiamy się bardzo delikatnym w smaku, zaskakująco elastycznym i
zwartym serem, który spontanicznie najtrafniej można opisać jako podłużną
serową żelkę. Pokryty delikatnym porostem białawej pleśni, bardzo twardy, żółty,
półsłodki ser przywodzi z kolei na myśl dobrze zwarzony parmezan. Kilka
plastrów dosyć kruchego białego sera dostarcza solidnej porcji wytrwanej
słoności. Najwięcej zniuansowanych
doznań zapewniają jednak trzy odmiany wędzonych serów: ten aż pomarańczowy od
ostrej papryki i dwa, wyróżniające się białym miąższem, smakowicie
przybrązowioną skórką i subtelnie zróżnicowanymi proporcjami kminku i papryki.
Pozostaje tylko żałować, że obsługa nie potrafi podać nazw serów ani nic więcej
o nich opowiedzieć – albo cieszyć się, pozwalając sobie na czysto zmysłowe, nieskażone serowarskimi dociekaniami, doznania
:)
Rewelacyjny jest również tutejszy botwinkowy
chłodnik- a jakże, „litewski” :), który w swej kremowej, półsłodkiej głębi
skrywa prawdziwe bogactwo chrupkich warzyw: ogórków, rzodkiewek, marcheweczek i
papryki.
Warto odpuścić sobie serwowane z
chłodnikiem ziemniaczki, zostawiając godne miejsce dla tutejszych
ziemniaczanych delikatesów. Pomimo inwazyjnego smażenia na głębokim tłuszczu i podobieństwa
ziemniaczanej bazy zachwycają one zróżnicowaną strukturą: wnętrze tutejszych
blinów jest nieomal muślinowe i zachowuje pełnię aromatów ziemniaczanych soków podczas
gdy švilpikai zachwycają jędrnym, zwartym i wilgotnym wnętrzem oraz ultra
chrupką skórką.
Miłym urozmaiceniem pozostaje
szeroki wybór oryginalnych surówek, wśród których szczególnie nęci miks pora i
białej rzodkwi oraz buraczków i soczewicy, których, niestety, nie było nam dane
spróbować.
Zapewniam, że po pierwszej próbie
chociażby pobieżnego przetestowania tutejszego menu niezbędny okazuje się
kieliszek smakowitej, piekielnie mocnej litewskiej nalewki o pięknym,
bursztynowym kolorze, której nazwy niestety nie pomnę, ale którą, z uwagi na wyjątkowy
miodowo-cynamonowy smak obiecuję odszukać.
GOSPODA „POD SIEJĄ” – STARY FOLWARK
NAD WIGRAMI
Poszukując kuchni wyzwolonej (na ile
to na Suwalszczyźnie możliwe :) od kwestii narodowości warto wybrać się do Gospody „Pod Sieją” w miejscowości Stary
Folwark nad Wigrami.
Choć cień wątpliwości co do jakości
jedzenia może w pierwszej chwili wzbudzić szybkość wydawania dań i szaleńcza ilość
sezonowych klientów, warto zaczaić się na stolik, gdyż tutejsza obsługa nie tylko
fantastycznie radzi sobie z wartkim strumieniem gości, ale też przyjemnie zaskakuje
bardzo uważnym i troskliwym podejściem.
„Sieja” powala wyborem świeżusieńkich
ryb oraz- niestety, nie zawsze dostępnych- raków. Pomimo ze wszech miar
słusznej sławy powalającej delikatną masłowością wigierskiej siei, warto
zapoznać się z codziennie zmienianą rybną ofertą, eksponowaną w postaci
wypisanych nad barem, humorystycznie ponazywanych zestawów. Grzechu warte są
ponoć również tutejsze liny w śmietanie oraz wyjątkowo jędrne sandacze i
pstrągi.
Składając zamówienie trzeba jednak
koniecznie wziąć pod uwagę życzliwe podszepty obsługi, informującej o dużych
porcjach. W tym przypadku ilość zdecydowanie idzie w parze z jakością, co
dotyczy również prostych i przyrządzanych z mistrzowską precyzją dodatków:
pieczonych albo gotowanych ziemniaczków czy bardzo delikatnych, idealnych na
upalny dzień, bardzo mało małosolnych albo podawanego z kopiastą porcją
ziemniaków świetnie, bo pikantnie doprawionego i serwowanego z dodatkiem utartego miąższu ogórka botwinkowego chłodnika (nie „litewskiego” :).
Osobna pochwała należy się tutejszym
soczewiakom. Przyjmują one formę potężnych, dobrze wyrośniętych, spieczonych na
apetyczny brąz buł. Ciasto ma bardzo lekką strukturę, która przywodzi na myśl dobrze
napowietrzonego drożdżowca, zaś soczewicowy farsz zachowuje przyjemną sypkość,
która uatrakcyjnia fakturę dania i pozwala wyseparować doskonały, mączny smak
dobrze ugotowanej soczewicy.
BAR "ALTERNATYWA" - DANOWSKIE
Szukając prawdziwie
domowej kuchni- albo leniąc się cały dzień nad którymś z mniejszych
suwalskich jezior i mając ochotę wybrać się bez obciachu na obiad w stroju
plażowym- należy skierować się do baru „Alternatywa” w miejscowości Danowskie.
(Bar co prawda nazywał się trzy lata temu „Zielone Wzgórze”, więc niewykluczony
jest jego kolejny śmiały rebranding, ale łatwo go namierzyć, gdyż dzieli drewniany
budyneczek z jedynym w Danowskich sklepem spożywczym.)
Nie dajmy się zniechęcić plastikowym i papierowym naczyniom, podejrzanie niskim cenom ani
zrozumiałemu tylko dla wtajemniczonych systemowi składania zamówień (zamawiamy
przy barze, podając numer stolika, przy którym mamy zamiar usiąść- numery są
zaś wypisane na blatach rozsianych po ogródku stolików).
Zmieniające się codziennie menu to
prawdziwy skarbiec bezpretensjonalnych smaków.
Wśród zup warto wyglądać doskonałej,
zabielanej śmietaną i szczodrze zaprawianej koperkiem ogórkowej (oczywiście z
kiszonych na miejscu ogórków) oraz domowego zsiadłego mleka- o aksamitnej
konsystencji, i słodkawo-słonawo-wytrawnym smaku.
Pomimo bliskości jeziora (a nawet
dwóch, gdyż „Alternatywa” mieści się na grobli pomiędzy jeziorem Blizno i
Blizienko :) i niekwestionowanych kompetencji w najprostszej obróbce świeżo
łowionych ryb, warto znaleźć czas na eksplorację wegetariańskiej części menu.
Moim osobistym hitem sezonu stały się tutejsze „cebulaki”, czyli urocza wariacja
na temat tradycyjnych soczewiaków: niewielkie, smażone pierożki z drożdżowego ciasta,
faszerowane słodką dzięki powolnemu duszeniu cebulką, przełamaną dodatkiem
ostrych przypraw.
Zresztą (nie licząc tylko odsmażanych
kartaczy, które niestety wykazują skłonność do nadmiernej absorpcji tłuszczu) każdy
wytwór „altenatywnej” kuchni wywołuje uczucie kompletnej błogości. To jedno z
tych magicznych miejsc, gdzie nawet w zaprawionej odrobiną octu surówce z
białej kapusty albo schłodzonych duszonych buraczkach znajduje się pełnię smaku oraz szczodre i uczciwe podejście do jedzenia.
Jedyne, co może nam zepsuć posiłek w
„Alternatywie” (lub jej kolejnym
wcieleniu), to pomylenie tej ostoi dobrego smaku z „Obiadami domowymi”, które
kuszą (lub raczej- straszą) przed zjazdem na Kopanicę, gdy wjeżdża się do
Danowskich od strony Monkinii.
Uważność zostaje jednak w tym
przypadku łatwo nagrodzona, podobnie, jak w przypadku całej eksploracji
Suwalszczyzny, która wciąż ma w sobie trochę chropowaty, pokręcony i cudaczny,
ale zupełnie unikatowy urok.
Polecam gorąco wszystkim, którzy po
intensywnym dniu na kajaku czy rowerze, albo po słonecznym odurzeniu po
wędkowaniu z łódki, albo po przyjemnym zmęczeniu po spacerze po bruku
zapomnianych miasteczek albo wysłanych igliwiem ścieżek prastarej puszczy,
potrafią docenić popijanie kwasu chlebowego w świetle księżyca i w ekskluzywnym
towarzystwie gwiżdżącego na prawo wyłączności pomostu świerszcza :)