piątek, 15 listopada 2013

JESZCZE KILKA POWODÓW, BY POLUBIĆ LISTOPAD...

Udało mi się wyrwać dziś w ciągu dnia na targ – nie żaden z tych weekendowych, z hajpowanymi dostawcami, ale zwykły osiedlowy bazarek.

(Żeby było jasne: wizyta na weekendowych targach jest dla mnie również źródłem wielkiej przyjemności i już układam sobie w głowie listę jutrzejszych zakupów, z produkowaną w Polsce przez Włocha scamorzą z ostrą paryką i tłuściutkim okoniem na czele.)

Podczas dzisiejszej wizyty po raz kolejny przekonałam się, że w zupełności wystarczy wejść pomiędzy przeciętnej urody budki i pochylić się nad zawartością mających swoje lata skrzynek, aby zanurkować w świecie kolorystycznych, zapachowych i smakowych rozkoszy.

Głównym celem moich poszukiwań była pigwa: pokryta lśniącą, tłustawą skórką, przy której soczystej zieloności schować może się nawet najbardziej wylansowana limonka, i której twardy, jędrny miąższ odurza intensywnie cytrusowo-ananasowym zapachem i mogącą iść w konkury z trawą cytrynową ostrą, rozgrzewającą kwaśnością.

Nie oparłam się również orzechom włoskim, które, dzięki swojej wytrawności , podpieczone lub podprażone i posiekane stanowią najlepsze wykończenie potraw z razowymi makaronami czy kaszą gryczaną, mocarnego partnera dla pleśniowych serów, nieodzowny składnik jesiennych sałatek i podstawę mojego najnowszego kuchennego obłędu, czyli pesto z pieczonych buraków.

Skoro skusiłam się na orzechy włoskie, zaopatrzyłam się również w orzechy laskowe, które dzięki delikatnie słodkawemu miąższowi i wytrawnemu zapachowi są najwdzięczniejszym sezonowym dodatkiem do ciast.

Następnie przeżyłam kilka chwil dziecięcej radości przy stoisku specjalizującym się w jabłkach.

Czekały tam na mnie ukochane szare renety, które elektryzują już samym dotykiem chropowatej i WCALE nie szarej, ale dystyngowanie popielato-złotej, wykwitającej rdzawymi rumieńcami skóry. A tuż obok pyszniły się bardzo rzadko spotykane renety landsberskie: słodsze i kremowo-żółte, i do tego kuszące swoją niedostępnością…

Nawet nie próbowałam udawać, że jestem zdolna dokonać wyboru. Uznałam, że jeszcze nikomu nie zaszkodziły zjedzone w ciągu kilku kolejnych dni: szarlotka, dosmaczone jabłkami chlebek bananowy, sałatka śledziowa i z rzepy. (Zwłaszcza, że i szare, i landsberskie renety osiągną pełnię smaku po jeszcze kilka tygodni leżakowania, a w swojej najdoskonalszej formie zasługują na oprawę idealnie dopracowanych potraw.)

Pomyślawszy o rzepie, dobrałam więc do pełni szczęścia kilka sztuk czarnej rzepy, której uwielbienie należy się bezwzględnie za to, że niezależnie od sezonowych mód z dystynkcją nosi czarną, grunge’owo frędzelkowatą skórkę. (Nie wspominając już o słodko-ostrym smaku, dzięki któremu jednocześnie pewnie i nobliwie- ach, ta potęga świadomości niepodważalnego, wielopokoleniowego rodowodu!- czarna rzepa przejmuje smakowe stery w potrawie czy to na surowo, czy to po pieczeniu albo- mmmm, aż mnie przeszły ciarki- karmelizacji.)

Do dumnej parady listopadowych ekscentryków dołączył następnie kalafior, którego tylko bardzo arogancka osoba mogłaby nazwać przaśnym. Bo przecież taki listopadowy, osiągający w spokoju pełnię smaku kalafior to najdoskonalsza forma mariażu mączności, słodyczy i wyrazistości! (Dla udowodnienia czego już niebawem pożenię kalafiora z pigwami w czerwonym curry.)

Na koniec, bacząc na to, aby pochodziły z relatywnie nieodległych Włoch, dobrałam granaty i szarony (jakoś wolę tę nazwę niż mniej apetyczne kaki), które następny raz tak pyszne, jak teraz, będą najwcześniej za rok.

Uznałam bowiem, że ciesząc się bogactwem polskich listopadowych smaków, nie mogę popaść w smakową ksenofobię i kwestionować genialności chociażby takiej sałatki z plastrów pomarańczy, doprawianej pestkami granatu, karmelizowaną czerwoną cebulą i czerwonym octem winnym czy grzanek z marmoladą z szaronów, porami i serem halloumi….

Ochłonąwszy nieco po zmasowanym uderzeniu kulinarnych fantazji, pomyślałam sobie, że  może mój zakup granatów i szaronów miał też uzasadnienie ewolucyjne.

Bo jeżeli coraz mniej osób penetrować będzie BAZAROWE alejki (pomimo gorącej sympatii: targi weekendowe sprawy nie załatwiają!), to być może ku swojemu przerażeniu zostanę skazana na pałer aleje hipermarketach, a i tak będę jadła w miarę świadomie, wybierając europejskie szarony czy granaty zamiast papai i pitai…

Oczywiście, rozumiem, że mam niezwykłe szczęście, pracując w domu i mogąc wyrwać się na bazarek w dzień roboczy.
No, ale jutro jest weekend i nawet nie- weekendowe targi działają co najmniej do wczesnego popołudnia :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz