(Żeby było jasne: wizyta
na weekendowych targach jest dla mnie również źródłem wielkiej przyjemności i
już układam sobie w głowie listę jutrzejszych zakupów, z produkowaną w Polsce przez Włocha scamorzą z ostrą paryką i tłuściutkim okoniem na czele.)
Podczas dzisiejszej wizyty po raz kolejny
przekonałam się, że w zupełności wystarczy wejść pomiędzy przeciętnej urody
budki i pochylić się nad zawartością mających swoje lata skrzynek, aby
zanurkować w świecie kolorystycznych, zapachowych i smakowych rozkoszy.
Głównym celem moich poszukiwań była pigwa: pokryta lśniącą, tłustawą skórką, przy której soczystej zieloności schować może się nawet najbardziej wylansowana limonka, i której twardy, jędrny miąższ odurza intensywnie cytrusowo-ananasowym zapachem i mogącą iść w konkury z trawą cytrynową ostrą, rozgrzewającą kwaśnością.
Nie oparłam się
również orzechom włoskim, które, dzięki swojej wytrawności , podpieczone lub
podprażone i posiekane stanowią najlepsze wykończenie potraw z razowymi
makaronami czy kaszą gryczaną, mocarnego partnera dla pleśniowych serów, nieodzowny
składnik jesiennych sałatek i podstawę mojego najnowszego kuchennego obłędu,
czyli pesto
z pieczonych buraków.
Skoro skusiłam się na
orzechy włoskie, zaopatrzyłam się również w orzechy laskowe, które dzięki
delikatnie słodkawemu miąższowi i wytrawnemu zapachowi są najwdzięczniejszym
sezonowym dodatkiem do ciast.
Następnie przeżyłam
kilka chwil dziecięcej radości przy stoisku specjalizującym się w jabłkach.
Czekały tam na mnie ukochane
szare renety, które elektryzują już samym dotykiem chropowatej i WCALE nie
szarej, ale dystyngowanie popielato-złotej, wykwitającej rdzawymi rumieńcami skóry.
A tuż obok pyszniły się bardzo rzadko spotykane renety landsberskie: słodsze i
kremowo-żółte, i do tego kuszące swoją niedostępnością…
Nawet nie próbowałam udawać, że jestem
zdolna dokonać wyboru. Uznałam, że jeszcze nikomu nie zaszkodziły zjedzone w
ciągu kilku kolejnych dni: szarlotka, dosmaczone jabłkami chlebek
bananowy, sałatka śledziowa i z rzepy. (Zwłaszcza, że i szare, i landsberskie renety osiągną
pełnię smaku po jeszcze kilka tygodni leżakowania, a w swojej najdoskonalszej
formie zasługują na oprawę idealnie dopracowanych potraw.)
Pomyślawszy o rzepie,
dobrałam więc do pełni szczęścia kilka sztuk czarnej rzepy, której uwielbienie
należy się bezwzględnie za to, że niezależnie od sezonowych mód z dystynkcją
nosi czarną, grunge’owo frędzelkowatą skórkę. (Nie wspominając już o słodko-ostrym
smaku, dzięki któremu jednocześnie pewnie i nobliwie- ach, ta potęga
świadomości niepodważalnego, wielopokoleniowego rodowodu!- czarna rzepa przejmuje
smakowe stery w potrawie czy to na surowo, czy to po pieczeniu albo- mmmm, aż
mnie przeszły ciarki- karmelizacji.)
Do dumnej parady
listopadowych ekscentryków dołączył następnie kalafior, którego tylko bardzo
arogancka osoba mogłaby nazwać przaśnym. Bo przecież taki listopadowy,
osiągający w spokoju pełnię smaku kalafior to najdoskonalsza forma mariażu
mączności, słodyczy i wyrazistości! (Dla udowodnienia czego już niebawem
pożenię kalafiora
z pigwami w czerwonym curry.)
Na koniec, bacząc na
to, aby pochodziły z relatywnie nieodległych Włoch, dobrałam granaty i szarony
(jakoś wolę tę nazwę niż mniej apetyczne kaki), które następny raz tak pyszne,
jak teraz, będą najwcześniej za rok.
Uznałam bowiem, że
ciesząc się bogactwem polskich listopadowych smaków, nie mogę popaść w smakową
ksenofobię i kwestionować genialności chociażby takiej sałatki z plastrów
pomarańczy, doprawianej pestkami granatu, karmelizowaną czerwoną cebulą i
czerwonym octem winnym czy grzanek z marmoladą z szaronów, porami i serem
halloumi….
Ochłonąwszy nieco po
zmasowanym uderzeniu kulinarnych fantazji, pomyślałam sobie, że może mój zakup granatów i szaronów miał też
uzasadnienie ewolucyjne.
Bo jeżeli coraz mniej
osób penetrować będzie BAZAROWE alejki (pomimo gorącej sympatii: targi
weekendowe sprawy nie załatwiają!), to być może ku swojemu przerażeniu zostanę
skazana na pałer aleje hipermarketach, a i tak będę jadła w miarę świadomie,
wybierając europejskie szarony czy granaty zamiast papai i pitai…
Oczywiście, rozumiem,
że mam niezwykłe szczęście, pracując w domu i mogąc wyrwać się na bazarek w
dzień roboczy.
No, ale jutro jest weekend i nawet nie- weekendowe targi
działają co najmniej do wczesnego popołudnia :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz