W ciągu 8 miesięcy
można prawie zapomnieć klawiatury pod palcami. Szczęśliwie, nawet w ciągu tak długiego okresu mocno ograniczonej ruchomości i bolesnej rehabilitacji ręki można
rozwijać swoje umiejętności kulinarne.
W pierwszej
kolejności można pocieszać się, utrwalając w pamięci niezwykłe smaki, poznane
podczas dalekiej eskapady, zwieńczonej trywialnym, choć tragicznym w skutkach
upadkiem… z roweru.
W drugiej kolejności
można odnaleźć sens ograniczeń, doprowadzając do perfekcji sztukę planowego
gotowania. Dyscyplina przygotowania kompletu posiłków z zamawianych skrupulatnie
raz w tygodniu produktów pozwala raz na zawsze wyplenić paskudną tendencję do
kupowania nadmiaru jedzenia.
W trzeciej fazie
można przypomnieć sobie o pierwotnej radości, którą czuje się podczas
pierwszych, często bardzo prostych kulinarnych eksperymentów. Po kilku
tygodniach konieczności korzystania z asysty nawet przy parzeniu herbaty można naprawdę
dostać skrzydeł, kiedy ponownie zaczyna się samodzielnie przygotowywać sobie pierwsze smakołyki. (Oczywiście
najpierw tylko z użyciem najprostszych kulinarnych technik, takich na miarę
jednej ręki na temblaku i chronicznie płatającego figle, bo permanentnie
odurzonego kodeiną, błędnika.)
W międzyczasie ma się
też mnóstwo czasu, aby przemyśleć własne życiowe wybory. W obliczu poważnego
zagrożenia dla sprawności trzeba iść na daleko idące kompromisy, chociażby
dotyczące ilości przyjmowanych leków przeciwbólowych. Paradoksalnie, pomaga to
ograniczyć te kompromisy, które podyktowane są tylko wygodnictwem. (Bo jak
inaczej nazwać folgowanie sobie w kwestii masła i parmezanu, popychanych
bezsensownie tabletkami z enzymem laktazy? Albo przeklęte kultywowanie błogiej
nieświadomości co do obecności mleka w ulubionych kulach do kąpieli, skutkujące
wobec alergii na laktozę niekończącymi się problemami skórnymi?)
W efekcie przymusowej
życiowej ewolucji można naprawdę docenić proste przyjemności. Dwie operacje i
kilkanaście centymetrów blizn to nie tak wysoka cena za przypomnienie sobie, że
gotowanie to niewyczerpane źródło życiodajnej radości, a wsłuchanie się w to, przeciwko
czemu buntuje się nasz organizm, to pobudzająca inspiracja.
Nawet długie miesiące
nieposzukiwanej odmiany nie tyle jednak nie są w stanie wyplenić, co wręcz
wzmacniają obsesyjne upodobanie do tego, na co organizm reaguje entuzjastycznie- w moim przypadku do pasty z zielonego groszku, doprawionej przechowywanymi w soli kaparami.
Zimą i niekończącym
się przednówkiem pasta, przygotowana ze zblanszowanego mrożonego zielonego groszku dostarcza nadziei i pobudza apetyt soczystą barwą. Wczesną wiosną pasta pozwala oprzeć się urokom pompowanych pestycydami „nowalijek”, a późną
wiosną – godnie doczekać na lipcowy świeży, niepodrabialnie słodki zielony
groszek, który, oczywiście, tylko czeka, aby być przerobiony na doprawioną kaparami z soli pastę.
NIEPRZEGADANA
PASTA Z GROSZKU
(składniki na
wypełnienie słoika o pojemności 500 ml:
wystarczy na 12-15
kanapek;
jeśli jeszcze nie
wiesz, czy jesteś groszkową entuzjastką, zacznij od przygotowania porcji pasty
z połowy poniższych składników)
280 g (czyli 2 pełne
szklanki) mrożonego lub świeżego zielonego groszku
4 łyżki oleju
ryżowego (lub innego ulubionego o neutralnym smaku, albo delikatnej, mało trawiastej oliwy z oliwek)
2 łyżki
przechowywanych w soli kaparów
opcjonalnie:
½ łyżki soku z
cytryny
2 łyżki zimnej wody
Groszek wrzucamy do
doprowadzonej do wrzenia nieosolonej wody, gotujemy przez 2-3 minuty, a
następnie odcedzamy, przelewamy zimną wodą i wrzucamy do miski z lodowatą wodą
i kilkoma kostkami lodu. (Jeśli nie mamy pod ręką lodu, możemy kilka razy zalać groszek w misce zimną wodą i odcedzić.)
Całkowicie wystudzony i dokładnie odcedzony groszek umieszczamy w wysokim naczyniu wraz z olejem i nieopłukanymi z
soli kaparami. Miksujemy do uzyskania ulubionej konsystencji, w razie potrzeby
dodając po łyżce zimną wodę.
Pastę z zielonego
groszku możemy dodatkowo, dla spowolnienia procesu utleniania się koloru, wymieszać
z odrobiną soku z cytryny. Niezależnie od użycia soku z cytryny pastę możemy przechowywać
w lodówce do 3 dni w szczelnie zamykanym lub przykrytym folią pojemniku.*
* w związku z
uzależniającym smakiem pasty i łatwością przygotowania kolejnej porcji bardzo
rzadko wykorzystujemy powyższe triki w praktyce
Niezależnie od pory roku pasta z
groszku otula muślinowo kromki żytniego chleba i figlarnie przełamuje chrupkość
maczanych w niej słupków marchewki. Pasta tworzy aksamitne tło dla całorocznych
specjałów, takich jak pestki słonecznika czy dyni, płatki migdałów czy chrupkie
kiełki, oraz dla późnowiosennych zadziorów, takich jak eksplodujące ostrością
rzodkiewki czy popisujące się jędrną skórką pierwsze ogórki.
Zapewniam, że bez żadnych kompleksów pasta dotrzyma też towarzystwa nokautującym wszystko intensywnością smaku, wyczekanym
pierwszym letnim pomidorkom.- oczywiście, o ile doprawicie pastę kaparami z soli.
Dopóki nie kupicie przechowywanych w soli kaparów,
swobodnie możecie pocieszyć się rozpieszczającą podniebienie pastą z groszku z miętą. A jedząc pastę, uwierzyć, że doskonałość wymaga czasu i dlatego trzymać (o co bardzo proszę!) kciuki za mój powrót do pełnej, również blogowej formy.
Ze swojej strony obiecuję trzymać
kciuki za Wasze poszukiwania kaparów w soli** i nie kazać Wam czekać na kolejny
przepis tak długo, jak od momentu publikacji ostatniej receptury (chyba
nieprzypadkowo wykorzystującej również moje ukochane kapary w soli), czyli opisu mojego
sposobu na pasta a
ceci.
** Mam nadzieję, że nie zepsuję nikomu zabawy podpowiadając, że kapary w soli można kupić w specjalistycznych sklepach z włoskimi produktami, również tych internetowych.
** Mam nadzieję, że nie zepsuję nikomu zabawy podpowiadając, że kapary w soli można kupić w specjalistycznych sklepach z włoskimi produktami, również tych internetowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz