sobota, 12 kwietnia 2014

TOFUCZNICA, CZYLI (NIE)PRZEŁAMYWANIE RUTYNY

Od tygodnia, zamiast kontrolować fermentację domowego zakwasu na wielkanocny żurek i zastanawiać się, jaki wegetariański pasztet upiec tym razem na Wielkanoc, eksploruję urokliwe lizbońskie zaułki i bogactwo portugalskich smaków.

W wynajętym mieszkaniu w centrum Alfamy- niegdysiejszej medyny, dziś urzekającej małomiasteczkowym urokiem- budzi mnie co rano przefiltrowane przez poranną mgłę słoneczne światło i myśl, że może jednak będzie CHOĆ TROCHĘ brzydsza pogoda, usprawiedliwiająca CHOĆ TROCHĘ dłuższe polegiwanie w łóżku.

Zaraz jednak pojawia się wiaterek znad Atlantyku, który rozwiewa mgiełkę i moje mrzonki o porannym lenistwie, i gna mnie: podziwiać barokowe kościoły i klasycystyczne place, biegać po stromych, wąskich uliczkach, zjadać wypieki z dziesiątek mistrzowskich cukierni i pocieszać się myślą, że jeżeli zgubię się (a zgubię się na pewno!) jeszcze ze cztery razy, to szukając drogi skutecznie odkupię wszelkie słodyczowe grzeszki.
I pewnie gnałabym tak i dziś, gdyby nie interpelacja F.: przecież są wakacje, a w dodatku sobota!

Zwykle nie mam zrozumienia dla tych, dla których najważniejszym momentem weekendu wydaje się poranne smażenie jajecznicy, w swojej powtarzalności równie ekscytujące jak wtorkowy budzik.

Ale myślę, że F. ma sporo racji: na wakacjach czy nie przyda się bogate w białko, dodające energii ciepłem śniadanie- zwłaszcza, jeżeli przy jego przygotowaniu snuć będzie można dalsze weekendowe plany.
Zaczynam więc przygotowywać tofucznicę- smakowity ratunek dla tych, którzy jajek jeść nie chcą lub nie mogą.

Kręcę pomarańczami na ręcznej wyciskarce (kiedy robiłam to ostatnio?!), kroję drobniutko cebulę i nieco grubiej tofu, powoli rozgrzewam masło na ciężkiej patelni.

A kiedy już siedzę nad talerzem tofu, uduszonego wraz z cebulką na maśle, zabarwionego na słoneczny kolor aromatycznym curry, to nawet przez chwilę nie chce mi się pędzić.
Ale zaraz pobudza mnie wysokobialkowa energia z tofucznicy, podkręcona witaminowym zastrzykiem z ułożonych na świeżej bagietce kiełków buraczków i lokalnych, a więc kupionych po raz pierwszy od kilku miesięcy bez wyrzutów sumienia, za to suto skropionych tutejszą trawiastą oliwą pomidorów.

I pędzę do tych kapiących ozdobami frontonów i ociekających lukrem ciastek…


Ale pędzę tak przyjemnie nasycona, naenergetyzowana i jednocześnie ukojona, że aż nie wiem, czy nie popadnę w rutynę i jutro TEŻ nie usmażę sobie tofucznicy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz