Od tygodnia, zamiast kontrolować
fermentację domowego
zakwasu na wielkanocny żurek i zastanawiać się, jaki wegetariański
pasztet upiec tym razem na Wielkanoc, eksploruję urokliwe lizbońskie zaułki
i bogactwo portugalskich smaków.
W wynajętym mieszkaniu w centrum
Alfamy- niegdysiejszej medyny, dziś urzekającej małomiasteczkowym urokiem-
budzi mnie co rano przefiltrowane przez poranną mgłę słoneczne światło i myśl,
że może jednak będzie CHOĆ TROCHĘ brzydsza pogoda, usprawiedliwiająca CHOĆ
TROCHĘ dłuższe polegiwanie w łóżku.
Zaraz jednak pojawia się wiaterek
znad Atlantyku, który rozwiewa mgiełkę i moje mrzonki o porannym lenistwie, i
gna mnie: podziwiać barokowe kościoły i klasycystyczne place, biegać po stromych,
wąskich uliczkach, zjadać wypieki z dziesiątek mistrzowskich cukierni i
pocieszać się myślą, że jeżeli zgubię się (a zgubię się na pewno!) jeszcze ze
cztery razy, to szukając drogi skutecznie odkupię wszelkie słodyczowe grzeszki.
I pewnie gnałabym tak i dziś, gdyby
nie interpelacja F.: przecież są wakacje, a w dodatku sobota!
Zwykle nie mam zrozumienia dla tych,
dla których najważniejszym momentem weekendu wydaje się poranne smażenie
jajecznicy, w swojej powtarzalności równie ekscytujące jak wtorkowy budzik.
Ale myślę, że F. ma sporo racji: na
wakacjach czy nie przyda się bogate w białko, dodające energii ciepłem
śniadanie- zwłaszcza, jeżeli przy jego przygotowaniu snuć będzie można dalsze
weekendowe plany.
Zaczynam więc przygotowywać
tofucznicę- smakowity ratunek dla tych, którzy jajek jeść nie chcą lub nie
mogą.
Kręcę pomarańczami na ręcznej
wyciskarce (kiedy robiłam to ostatnio?!), kroję drobniutko cebulę i nieco
grubiej tofu, powoli rozgrzewam masło na ciężkiej patelni.
A kiedy już siedzę nad talerzem
tofu, uduszonego wraz z cebulką na maśle, zabarwionego na słoneczny kolor
aromatycznym curry, to nawet przez chwilę nie chce mi się pędzić.
Ale zaraz pobudza mnie
wysokobialkowa energia z tofucznicy, podkręcona witaminowym zastrzykiem z
ułożonych na świeżej bagietce kiełków buraczków i lokalnych, a więc kupionych
po raz pierwszy od kilku miesięcy bez wyrzutów sumienia, za to suto skropionych
tutejszą trawiastą oliwą pomidorów.
I pędzę do tych kapiących ozdobami
frontonów i ociekających lukrem ciastek…
Ale pędzę tak przyjemnie nasycona, naenergetyzowana
i jednocześnie ukojona, że aż nie wiem, czy nie popadnę w rutynę i jutro TEŻ
nie usmażę sobie tofucznicy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz